06. Boudika

50 8 0
                                    

Ace nawet nie próbował wystawiać nosa poza szałas. Chociaż prowizoryczny daszek przeciekał w wielu miejscach, nie dało się tego porównać z apokaliptyczną ulewą, jaka panowała na zewnątrz. Gold kulił się obok, przemoczony do suchej nitki i najwyraźniej porządnie wystraszony.

- Nadal tam stoi? – wyszczękał. Wargi miał zupełnie sine.

Ace spojrzał w kierunku kobiety, tkwiącej pośród zawieruchy i ulewy z rękoma splecionymi na piersi i znudzonym wyrazem twarzy.

- Tak.

- Co robi?

- Nic nie robi! Stoi i patrzy na mnie!

- Jakim cudem pogoda mogła tak się popsuć? Nie programowałem deszczu.

- O ile sobie przypominam, nie programowałeś też Boudiki Wojowniczej Księżniczki. To ten facet. Na pewno. To on namieszał w przygodzie. Cholera, czuję, że łapie mnie przeziębienie. Będę chory, akurat na zakończenie roku.

- Pamiętam, jak kiedyś pojechałem z ojcem do Yellowstone – powiedział Gold. – To taki las, przeniesiono go ze starej Ziemi na księżyc Lexon, ponieważ ma zbliżony klimat. No i nagle zaczęło padać. Myślałem, że zaraz przestanie, ale tato wyjaśnił mi, że na Lexon nie istnieje kontrola atmosferyczna, wiesz, żeby było naturalniej. W każdym razie...

- Czy to dokądś zmierza? – spytał Ace i kichnął donośnie.

- Co?

- Ten epos?

- Jaki epos?

- O Yellowrock, i o Lexon i o twoim tacie?

- Yellowstone. Piorun trzasnął w drzewo. Siedzieliśmy w namiocie o kilka kroków od tego drzewa i przysięgam, że wyrzuciło nas na dwa metry w powietrze. Mogliśmy zginąć.

- Przestań o tym myśleć! – Wojownicza Księżniczka, która była wcześniej Panią Jeziora nachyliła się gwałtownie, jej pofarbowana na błękitno twarz znalazła się nagle tuż obok twarzy obu chłopaków. – Siedź cicho, rozumiesz?! A ty, królu Arturze, przestań marudzić! Ratuję wam obu tyłki!

- Przed czym?! – wybuchnął Ace.

- Nie odzywaj się do niej – wyszeptał Gold. – To tylko cholerna projekcja.

- Projekcja, której nikt nie programował.

- Nie bądź durny, Ace. Ktoś musiał ją zaprogramować.

- Przecież mówię. Tamten facet w brązowym gangu. Miał takie urządzenie, jakby... nie wiem... latarkę...?

- O czym ty gadasz? – zdenerwował się Gold. – Słuchaj, myślałem, że to był jakiś technik Emporium, programista, albo kontroler, ale, zastanów się, pojawił się dokładnie w miejsce Pani Jeziora, potem zniknął i zjawiła się... ona. Ten facet też był projekcją. I tyle.

- Taaa... – Boudika skrzywiła usta. – Wyższa inteligencja. Moje szczęście.

Błysnęło i niemal równocześnie rozległ się trzask gromu.

- Blisko – wyszczękał Gold. – Rany, ale blisko.

Wojowniczka wetknęła ramię do namiotu, złapała go za płaszcz na karku i jednym szarpnięciem wywlokła na deszcz. Obejrzała się na Ace'a.

- Ty też!

- C...co?

- Rusz tyłek! Tracę kontrolę. Musimy stąd wyjść.

- Wy... wyjść...? Co? Wyjść z gry?

- To już nie jest gra. – Boudika rozejrzała się czujnie. – Dalej, za mną!

- Ja nigdzie nie idę! – postawił się Ace.

- Nie bądź głupi! – odparowała. – Nie opieraj się! Ta przygoda może cię zabić.

- Nie, no to jest szczyt głupoty!

- Ace...

- Ta projekcja to jakaś szjbuska!

- Ace!

- Nigdzie się stąd nie ruszam!

- ACE!

Wreszcie obejrzał się na Golda i zobaczył, że chłopak, wciąż ciągnięty przez Boudikę za płaszcz na karku, wskazuje dłonią na jezioro. Powiódł wzrokiem za jego palcem i cofnął się o krok z okrzykiem przerażenia. Jezioro wyglądało zupełnie inaczej niż niecałą godzinę temu. Woda przypominała wzburzony atrament, postrzępiony falami, porozdzierany wirami, dziki i bardzo groźny. Niebo ponad nią miało zielonkawy i szary odcień, jakiego nabierają chmury niosące tornado. Wydawało się, że skalista wyspa na jeziorze przybliżyła się do brzegu. Z posępnego zamku pozostała wyłącznie wieża – strzelista, posępna, nieprawdopodobnie wysoka, sięgająca chmur. Ze szczytu wieży spoglądało na nich czerwone oko płomienia; jedyny wyróżniający się punkt w niemal monochromatycznym obrazie. Dokładnie w chwili, gdy Ace dostrzegł płomień na wieży, z punktu czerwieni wystrzeliły zygzakowate, wielopalczaste błyskawice. Jedna z nich trafiła w kępę drzew, dotąd osłaniających prowizoryczny szałas, wzniesiony dla nich przez Boudikę. W ułamku sekundy drzewa stanęły w ogniu. Na szałas posypały się ułamane konary. Ace poderwał rękę, zasłaniając twarz przedramieniem. W całym ciele czuł mrowienie, jakby przemknęła przez nie energia dziwnej błyskawicy.

- Ace! – krzyczał Gold, wyciągając do niego rękę. – Ace, biegnij!

- Co...? Co się...? Co...?

- Uciekaj!

Chłopak obejrzał się na jezioro i zobaczył, że z wody wypełzają ciemne kształty. Mając za plecami źródło intensywnego światła – płonące drzewa – nie bardzo mógł rozróżnić monstra wychodzące z atramentowej wody, ale błyskawice pędzące po niebie i uderzające w fale jeziora wykrawały z ciemności zarysy macek, płetw i szczęk.

Ace krzyknął na całe gardło i uruchomił nogi, które wcale nie były tak zdrętwiałe, jak mu się wydawało. W jednej chwili wysforował się przed Golda i Boudikę, rwąc wielkimi susami w głąb lasu, niczym spłoszony jeleń. Niczego nie pojmował i nie zamierzał się nad niczym zastanawiać. Projekcja czy nie, przygoda czy spaprany scenariusz, nie zamierzał dać się złapać potworom o tak wielkich zębach!

Słyszał za plecami odgłosy ucieczki Golda i Wojowniczej Księżniczki. Deszcz smagał go w twarz i niemal nic nie widział przez kurtynę zlepionych włosów. Ciążyła mu kolczuga, naramienniki i mokry płaszcz, a cholerny Excalibur umieszczony w pochwie u pasa, plątał mu się pomiędzy nogami. Chciał porzucić miecz, ale zziębnięte palce nie mogły rozpiąć klamry. Pędził więc przez ciemność, jedną ręką trzymając rękojeść Excalibura, a drugą wyciągając przed siebie, aby nie wpaść na pień, albo skałę. Gałęzie smagały go po twarzy; ostrokrzew rozorał mu policzek i grzbiet nosa krawędzią sztywnego liścia. Ace biegł i krzyczał ze strachu, pewny, że zaraz umrze.

I nagle wylądował na miękkim, wilgotnym mchu. Kompletnie zaplątał się w płaszczu, miecz znów walnął go w udo, kaptur kolczugi opadł mu na głowę i przez chwilę Ace kompletnie nic nie widział. Kiedy wreszcie zdołał podnieść się na kolana, odgarnąć z twarzy kaptur i włosy, zobaczył przed sobą ciemnogranatowe liście paproci. Ciemnogranatowe liście jarzące się srebrnym blaskiem w aksamitnej ciemności nocy, jakby przyprószone diamentowym pyłem. Podniósł wyżej głowę i dojrzał sylwetki trzech szczupłych istot, migoczące w mroku własnym blaskiem. Miały długie, srebrzyste włosy i jarzące się, ogromne oczy, niemal całkowicie wypełnione przez tęczówki i szerokie źrenice. W wąskich ustach lśniły szpiczaste zęby. Jedna z istot trzymała w objęciach szamoczącą się, może dziesięcioletnią dziewczynkę. Dzieczynka nie wyglądała na zadowoloną, pomyślał Ace, a w następnej chwili potężne uderzenie w potylicę odebrało mu przytomność.

Doktor Who - 02. Sztuka niepamięciWaar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu