"Cicha noc", czyli głośna heca ze Śnieżynką w tle

867 91 163
                                    

***

- To była cicha, ciemna, styczniowa noc. Typowo petersburska i typowo długa, jak wszystkie noce o tej porze roku. Śnieg padał nieustająco niczym puch z rozdzieranych poduszek, które w niebiosach raz po raz niszczyli zażarcie walczący aniołowie. Biała apokalipsa trwała od wieczora aż po nieśmiale nadchodzący ranek, to słabnąc na chwilę, to wzmagając się tak bardzo, że okna przypominały wówczas rozstrojone telewizory. A jednak gęsty śnieg sypał tak pięknie, lekko i powoli, że nie sposób było oderwać od niego oczu. Bezkształtne okruchy wirowały w powietrzu, nie mogąc zdecydować się, czy powinny jeszcze na chwilę wzbić się w powietrze, czy może spaść na ziemię i wielką małych ilością przykryć grunt mroźną kołdrą. Ale to nie miało znaczenia, nie całkowicie, nie wobec ogromu zdarzeń. Bo chociaż każdy płatek tańczył w swoją stronę, każdy robił co innego i podążał w swoją własną stronę, a okamgnienie trwał ich kruchy żywot, to jednak w skali tysięcy, milionów, miliardów drobin chaotyczny taniec wydawał się cudownie zsynchronizowany. Magia, chciałoby się rzec. A to przecież nadeszła najzwyklejsza rosyjska zima.

To był cichy, ciemny, styczniowy poranek. Poranek, kiedy to wiatr skowyczał, hulał i pędził jak opętany, wciskając się w praktycznie każdą, nawet najcieńszą szparę między drzwiami lub szyb wentylacji. Z pomocą samej tylko czerni i bieli pogoda próbowała wymazać istnienie miasta z powierzchni ziemi, by zbudować na jego miejscu coś lepszego, czystszego... A na pewno monochromatycznego. Ciemność zaległa bowiem nad całym światem, bo ciężkie, ołowiane chmury blokowały słońce, a zamiast promieni na ziemię wciąż padał śnieg. Tym razem jednak wydawał się on jakby drobniejszy i ostrzejszy. Raz zacinał z ukosa, pokrywając drzewa białymi płaszczami, a raz wirował i wznosił się do góry, chcąc wrócić tam, skąd pochodził. Nic nie zwiastowało poprawy pogody, tak samo jak nic nie zwiastowało tego, że w Petersburgu pozostała choćby jedna żywa dusza. I może to dlatego przy każdym najlżejszym kroku dało się słyszeć suche skrzypienie śniegu, uginającego się pod ciężarem maszerującego wraz z psem człowieka...

- No dobrze, w porządku - przytaknął Yuuri, delikatnie szturchając deklamującego narzeczonego w bok. - Już zrozumiałem. Śnieg, zimno, słaba widoczność. Ale co było dalej?

- Dalej? - Viktor zamrugał, nieco wytrącony z równowagi, jednak zaraz odzyskał zagubiony wątek i uśmiechnął się zalotnie. - Dalej, mój miły, poprowadziła nas moja wola przetrwania. Po kilku minutach poszukiwań wreszcie udało się znaleźć szkołę, do której mieliśmy przyjść z wizytą, więc cała przeprawa przez miasto skończyła się sukcesem.

- Uhm, tak, wola przetrwania - przytaknął Japończyk bez specjalnego przekonania, a potem obrócił się na brzuch i położył na torsie Rosjanina, patrząc na niego z mieszaniną politowania i zaciekawienia. - A tak na serio?

- No wiesz co, Yuuri... - Viktor chyba chciał zacząć marudzić, że ranią go takie podejrzenia, że on tam zdrowie narażał, w tych zaspach, normalnie jak żołnierz w okopach, a kto wie, czy nie stawiał na szali również swojego życia... Jednak pod ostrzałem spojrzenia Katsukiego dość szybko musiał wywiesić białą flagę. - A tak na serio to jedna z nauczycielek wyszła na zewnątrz sprawdzić, czy się gdzieś nie kręcimy. No i kręciliśmy się. Dosłownie. Dreptaliśmy wokół skrzyżowania chyba ze cztery razy i myślę, że gdybyśmy zamiast śniegu brodzili w kukurydzy, to ktoś uznałby nasze ślady za znaki po ufo - wyznał Nikiforov, po czym sięgnął przez plecy Katsukiego w stronę pudla, żeby pogłaskać go po łbie. - Na całe szczęście Makkachin zauważył tę nauczycielkę, więc uniknęliśmy spóźnienia. Zuch chłopak.

- Nie sądziłem, że byłbyś w stanie zgubić się w Petersburgu. Przecież mieszkasz tutaj praktycznie całe życie - zauważył Yuuri, spoglądając w sufit, jakby to właśnie tam był skumulowany "Petersburg".

Opowieść ViktuurijnaWhere stories live. Discover now