"Ostatnie Święta", czyli pierwsza Gwiazdka w Petersburgu

1.5K 138 310
                                    

***

W ich multikulturowej rodzince składającej się z jednego chronicznie samotnego Rosjanina, jednego Japończyka po pięciu latach mieszkania w Stanach, w tym trzech obcowania z dzikim Tajem, oraz jednego psa bliżej nieznanego wyznania, święta wyglądały trochę inaczej niż można by było się tego spodziewać. W ogóle wyglądały mniej jak jakakolwiek Gwiazdka, a bardziej jak naprędce sklecony urlop, który ze wszystkich sił starał się udawać, że jest taki jak trzeba, ale niespecjalnie mu to wychodziło. I tak na wieczerzę przewidziano kupione rzutem na taśmę (sklepową) pierogi oraz mandarynki, sztuk chyba z osiemdziesiąt, wytargana skądś choinka (Yuuri miał nadzieję, że pochodziła z legalnego źródła) była tak mała, że zmieściłaby się w plecaku, dlatego w obawie przed psim łakomstwem stanęła w kuchni na blacie, a w ramach nastrojowego klimatu łyżwiarze ubrali się w szarobure, zdobione dziwnymi, jakby mistycznymi wzorami golfy, które Viktor wyciągnął ze swoich tajnych zapasów, twierdząc, że przywiózł je z Finlandii, a nie z Atlantydy. Wszystko wyszło trochę na opak, trochę nie tak i trochę na wariata... Ale nie to było w sumie najzabawniejsze.

Bo główne miejsce pośród całego tego morza poprzeprowadzkowego niezorganizowania zajmował rozciągnięty na podłodze kraciasty koc, na którym łyżwiarze urządzili coś pomiędzy randkowym piknikiem a dziecięcym biwakiem, jakby zamierzali przesiedzieć tak całą noc, czekając na prezenty od Dziadka Mroza. W każdym rogu pledu leżała poduszka albo dwie, przygotowane na wypadek gdyby ktoś nagle przewrócił się i usnął tak, jak akurat padł, a centralną część koca zajmował siedzący na klęczkach Yuuri. Tuż przed sobą trzymał półmisek mandarynek, z którego powoli ubywało owoców, po prawej spoczął Makkachin, wystawiający kark do głaskania, miziania lub czochrania (wedle życzenia pieszczącego i pieszczonego), natomiast lewa strona była przygotowana na wciąż wahającego się przy wejściu narzeczonego.

- I jesteś pewien, że nie powinienem obdzwonić restauracji, żeby skombinować nam coś lepszego na wieczór? Wiesz, mam przecież trochę znajomości, coś fajnego na pewno się znajdzie - upewnił się Viktor, stojąc z ręką wyciągniętą w kierunku wyłącznika, na co Yuuri posłał tylko uspokajający uśmiech i skinął głową.

- Tak, tak jest dobrze. I przede wszystkim ciepło - stwierdził z prostotą, poklepując zachęcająco na znajdującą się na jego udach poduszkę, która udawała mini-kotatsu. - Nigdzie mnie dziś nie wyciągniesz, więc lepiej odpuść już sobie te spontaniczne wyprawy na Syberię i chodź tu do mnie.

Życzenie Yuuriego było dla niego oczywistym rozkazem. Żyrandol w końcu zgasł, a zamiast niego po chwili zamigotały choinkowe lampki, którymi Viktor na ten jeden wieczór przyozdobił całą kanapę w zastępstwie skromnego, oddelegowanego na kuchenny stół chojaczka. Barwne światełka co kilka sekund zapalały się i przygasały, odbijając się na ścianach, suficie, meblach, sylwetkach ludzi oraz futrze pudla. Kształt całej kompozycji był co prawda dość dyskusyjny przez skojarzenia ze sztuką nowoczesną, ale jeśli tylko przymknęło się na to oko... No dobrze, jeśli zamknęło się oboje oczu i na wszelki wypadek okręciło się do dzieła plecami, to dało się odczuć, że przytulna, domowa, magiczna atmosfera świąt wreszcie na dobre zagościła w petersburskim mieszkaniu.

Plaskający gołymi stopami o parkiet Viktor doczłapał w końcu do Yuuriego i uważając, aby nie rozlać dookoła siebie herbaty, usiadł tuż obok Japończyka, mordującego już trzecią z kolei mandarynkę. Z bliska i w błyskach lampek sweter Katsukiego nie wydawał się dłużej dziełem Majów, a odsłaniał swoje słodsze oblicze, gdy okazało się, że wzór składał się z tańczących dookoła klatki piersiowej bałwanów. Rząd reniferów, który dumnie zdobił tors Viktora, również nie wydawał się już żadną inkantacją ku czci szatana. I Bogu dzięki. Dosłownie. Rosjanin uśmiechnął się, a potem delikatnie objął jedną ręką pas narzeczonego. Cała ta rzucona podczas obiadu żartobliwa myśl o odpuszczeniu sobie pompatycznej kolacji i urządzeniu sobie w to miejsce nocy zwierzeń, tak jak to Yuuri miał w zwyczaju robić w dzieciństwie wraz z Mari, była istnym strzałem w dziesiątkę. Lampki, herbata, koc i dwa ukochane stworzenia obok wystarczały w zupełności, aby klimatem przebić niejedną rodzinną wieczerzę w gronie obcych wujków i ciekawskich ciotek. Ba, mało tego - ta noc wydawała się Viktorowi właściwie najpiękniejszym sposobem na spędzanie Bożego Narodzenia, jaki tylko mógł sobie wymarzyć. A marzył naprawdę długo.

Opowieść ViktuurijnaWhere stories live. Discover now