Szachownica

14 2 4
                                    

Występują:
Duch — Dekiel
Człowiek — Bonbon*

***

— Nienawidzę Halloweenu — wybełkotał nagle Dekiel, siedzący na lewej krawędzi biurka. Gbur nawet nie raczył się odwrócić w moją stronę... czy ja mam twarz na ścianie? Nie sądzę.

— Dlaczego? — spytałem bez entuzjazmu, bazgrząc na kartce papieru, starając się przelać projekt z mej głowy na papier. Szefowa poćwiartuje mnie pilniczkiem, jeśli jutro jej tego nie oddam.

— Mam wymieniać? — Przestał wymachiwać zwieszonymi nogami, co dało się poznać po tym, że biurko już nie skrzypiało.

— Tak. — Przewróciłem oczyma, targając szkic i wyrzucając go do kosza. — Ale nie opieraj gęby o ręce, bo bełkoczesz — bąknąłem, sięgając po kolejną kartkę z szuflady.

Przez kolejne minuty w chłodnym powietrzu wirowały niezrozumiałe dla mnie słowa. Uraziłem biedakowi dumę? Cholera jasna... tyle miesięcy się za mną szlaja i knuje, i kombinuje, i rozpierdala, i pląta, i bełkocze, i robi ze mnie obłąkańca, i po co to wszystko!? Nie wiem. Nie znam się. Nie wypowiem się... ale moje myśli robią się coraz czarniejsze. Szczęśliwe słonie zdechły. Brokatowe jednorożce się połamały. Różowe chmurki rozpętały cholerną burzę.

— Spójrz na siebie... — prychnął leniwie.

Drgnąłem. Ołówek roztrzaskał idealną wizję głęboką szramą. Pisk. Chłód. Wrzynające się paznokcie. Syk. Uderzenie. Zapchlone jednorożce.

Duch wstał i znieruchomiał na krawędzi blatu biurka, przypominając tym samym o swojej obecności. Kiedyś to w końcu pęknie przez jego kaprys skakania z niego na podłogę.

Oh, głupiś... duchy nic nie ważą. Nic. Są puste jak różowe obłoczki, ale wspomnienia nie są... na szczęśliwe słonie, dokąd to dąży!? Słonie na pewno do błogiej śmierci.

Nie skoczył. Odwrócił się na pięcie i nadepnął swym WIELKIM, KOŚLAWYM, ŚMIERDZĄCYM, PRZEPOCONYM, DZIURAWYM, Z PRZYKLEJONYM JAKIMŚ GÓWNEM NA PODESZWIE butem! Prosto... prostusienko... prościutko w kartkę, na której już prawie skończyłem wstępny zarys twórczej wizji, której nie mogłem rozszyfrować. Oczy niemal wyszły mi z oczodołów! Otworzyłem usta, by krzyknąć, lecz zamarły tylko w tej pozie. Ołówek poturlał się, by ewakuować się na podłogę, a tam dopadł go kot.

Kot. Nie wiem, kto zabił słonie, lecz kota zabiła ciekawość. Nie pomyślałbym, że pozostałe osiem żyć pójdzie do piachu wraz ze zwierzem.

Wpatrywałem się uporczywie w ohydny, czarny but. Uwierzcie — jestem doświadczony pod względem rzucania spojrzeń, które praktycznie każdego zmuszają do refleksji względem siebie i swych plugawych czynów. Nosz kurwa!

Duchy pragną spojrzeń. Pragną strachu. Uwielbienia. Miłości. Emocji. Spojrzenia, które podążałoby za nimi na każdym kroku. Brakuje im wszędobylskiego cienia. Brakuje zrozumienia.

Niestety przedmiot obcy był w nieodpowiednim miejscu i czasie, i nie miał najmniejszego zamiaru wycofać się z linii ataku. Właściciel obuwia stanął na palcach, po czym powoli przekręcił się zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara. Czysta premedytacja w najmniejszym szczególe, by przypomnieć mi, iż on ma aż nadto czasu. W przeciwieństwie do mnie. Powoli podniosłem głowę z morderczym spojrzeniem do góry, choć pod spodem tłoczyła się frustracja wraz ze strachem o załamanie nerwowe. Ten... dobrze o tym wiedział, ale nic sobie z tego nie robił. Kontynuował swój zabieg "produkcji zmarszczek wraz z okładem z błota (w najlepszym przypadku z błota... lecz mam przedziwne uczucie, iż zapędził się na wyższe standardy), dla ich pielęgnacji".

Wyrwane z kontekstuWhere stories live. Discover now