11.

93 12 2
                                    

       Larkin wiedział, że nigdy nie był dobrym opiekunem ludzi, których przygarnął pod swoje skrzydła. Starał się jak mógł – było w nim jednak o wiele więcej ze smoka, niżby się mogło wydawać; nie rozumiał ludzkich potrzeb. Czasem zapominał jak bardzo kruche są to stworzenia, jak szybko gasną, gdy stanie im się krzywda. Ich życia, zdrowie przypominały mu świeczki płonące w przeciągu ciągnącym od okna. Nie potrafił wszystkich upilnować.

       Dotąd nie wiedział jak mogliby wieść bezpieczniejszy żywot pośród nieprzyjaznej im Eldaryiskiej przyrody, dlatego też istnienie Kolonii było w jego oczach odkryciem bardzo ważnym – obserwował z boku jak Koloniści szybko zorganizowali dodatkowe porcje jedzenia dla jego obozowiska, przygotowali im miejsce wśród siebie; przyjęli z otwartymi ramionami. Mógł w końcu pozwolić sobie porzucić odpowiedzialność za tych, których odnalazł w lesie. Wiedział też już, gdzie prowadzić dopiero co odnalezionych, żeby żyło im się względnie dobrze. Oddelegowani ludzie z Kolonii, wraz z obozowiczami, od obiadu po sam wieczór wędrowali po lesie – odnajdowali kryjówki, gdzie prowadzeni przez smoka nomadzi schowali wcześniej niepotrzebne łupy z powozów Purrekos; nie raz ich już okradali. Zaczęli, gdy zauważyli, że rasa handlarzy ma dziwnie dużo pożywienia. Miejscowi rozdawali jedzenie w formie racji – Purrekos zaś je sprzedawali. Pamiętał jak przed pierwszą kradzieżą siedział ze swoimi ludźmi wokół ogniska nad którym kręcił się na rożnie jeden, niewielki chowaniec a żołądki co raz odzywały głodem się z żałością; debatowali: „Czy warto ryzykować, że powiedzą miejscowym o napaści? Jeśli zgłoszą... Zapolują na nas.". Pośród ludzi głód wygrał z obawami; pośród Purrekos chrapka na zyski jakie przynosił czarny rynek zwyciężyła z chęcią zgłoszenia przestępstwa.

       Kolonistom świeciły się oczy na widok nowych ubrań, butów.

       Tak, jego ludzie byli w świetnych rękach. Skupi się w końcu na tym, co najważniejsze – przywróceniu Eldaryi równowagi.

       Obserwował też jak Młoda Wyrocznia, mimo możliwości korzystania z magii, pracuje fizycznie wraz z innymi. Nie była typem bohaterki. Ba! Wręcz przeciwnie – wydawała się dobrym materiałem na wroga publicznego numer jeden; żeby Eldarya znów była stabilna, potrzebny był właśnie ktoś taki: osoba mogąca bez wahania włamać się, kiedy przyjdzie czas, do K.G. i przyłączyć do siebie resztkę kryształu pilnowaną przez straże. Nie mogła mieć wyrzutów sumienia znikając potem bez śladu, pozostawiając po sobie jedynie chaos oraz przerażenie. Tak, K zdecydowanie była wystarczająco oddana swoim, żeby nie martwić się tutejszymi.

       Późnym wieczorem, po kolacji, nie potrafiłby jej odnaleźć, gdyby nie cienista obecność ogromnego stworzenia tuż obok niej, czarna na tle granatu nieba rozjaśnionego księżycem. Otulona swoją peleryną wykończoną sztucznym futrem gładziła siedzącego przy niej blackdoga w zamyśleniu, z nogami spuszczonymi przez krawędź klifu. Wolną dłoń trzymała na okładce zdobnego notatnika, jednego z łupów, którymi podzielili się nowi Koloniści.

-Milady- zaczepił ją, wspiąwszy się po schodach na klif.

-Larkin- skinęła głową. -Chcesz czegoś konkretnego?

-Porozmawiać- wzruszył ramionami i, mimo nieprzyjemnego powarkiwania Reksa, usiadł obok niej. -Pewnie nie masz z kim rozmawiać o losie, magii i innych podobnych rzeczach.

-Nie potrzebuję terapeuty, jeśli o to ci chodzi- rzuciła z buńczucznym półuśmieszkiem. Zaraz jednak się odezwała, poważniejsza. -Ale w sumie mam jedno pytanie.

Larkin spojrzał na nią zachęcając uśmiechem.

-Skoro wiedziałeś, że ludzie zdestabilizują Eldaryę, czemu się opiekujesz tymi swoimi zamiast ich, no wiesz... Zabić?- podparła się rękoma za plecami. -Jesteśmy tutaj tak jakby szkodnikami. Szkodniki się tępi.

Panna-PołamannaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz