Rozdział IV

25 6 4
                                    

-No kochany, idziemy na spacerek- zwróciłam się do Ezia.

Wzięłam potrzebne rzeczy dla ptaka i ruszyłam. Muszę wiedzieć co się dzieje w tym cholernym lesie. Byłam w nim codziennie i jakoś nie zdażyło mi się nigdy nic niezwykłego.

Wchodziliśmy do lasu, puściłam jastrzębia by mógł sobie spokojnie polatać.
Świeciło słońce. Śnieg mienił się i błyszczał na różne kolory. Nie rozumiem ludzi, którzy nie lubią zimy. Przecież jest taka piękna i urokliwa.
Szłam, uważnie rozglądając się na boki. Weszłam do ciemniejszej części lasu, drzewa z każdym krokiem gęstniały.

-Co tu robisz?- nagle wyłonił się zza drzewa Jarko. Wzdrygnęłam się lekko. Mężczyzna wyrósł krok przede mną.

-Nic.

-Mówiłem ci żebyś sie tu nie zbliżała. A ty na dodatek obiecywałaś!

-I ty mi wierzyłeś? Na prawdę myślałeś, że już tu nie przyjdę? Haha

-Ehh, wracaj do domu. Albo nie, odprowadze cię.

-Spójrz!!- krzyknęłam. Mam nadzieję, że dobrze udawałam przerażenie w oczach, gdyż brunet zrobił zmartwioną minę i szybko się odwrócił. Próbował znaleźć coś co mnie niepokoiło. Niestety, ale no cóż... wrobiłam go. I zyskałam dodatkowy czas na ucieczke i schowanie się przed nim.
Uciekłam w "mroczną" stronę lasu. Nigdy w sumie mnie tam nie było, gdyż nie chciało mi się przełazić przez raniące ciernie, które otaczają pewną część lasu.

Ale trudno. Musiałam się schować przed Jarko. Albo powie mi co tu sie dzieje albo będe robić wszystko po swojemu i sama to odkryję.

Usłyszałam nawoływanie. Pewnie skierowane do mnie. Na szczęście, nie było słychać go wyraźnie co mogło oznaczać, że jest bardzo daleko. Chciałabym zobaczyć jego minę tuż po tym jak się skapnął, że uciekłam haha. Musiała być śmieszna, a przynajmniej mam taką nadzieję.

Ukucnęłam przy ziemi, bo znalazłam małą przestrzeń między krzakami. Pewnie jakieś zwierzęta tędy przechodzą. Schyliłam głowę i próbowałam przedrzeć się na drugą stronę. Chwilę po tym znajdowałam się już za murem z cierni. Obejrzałam się wkoło. Było tu niezwykle mrocznie. Przed chwilą świeciło jeszcze piękne słońce. Tutaj nie było po nim ani śladu.
Przyznam, jest to trochę dziwne.

Zwiedzałam tą część lasu bardzo ostrożnie, próbując zachowywać się jak najciszej. Nie wiem czemu tak robiłam. Może tak mi podpowiadał instynkt? Nie wiem, w sumie nie ważne. Spojrzałam w górę. Ezio przelatywał z gałęzi na gałąź, z drzewa na kolejne drzewo.

Nagle usłyszałam czyiś oddech. Kurde. Jarko mnie znalazł. Nie udało mi się uciec, nawet od niego. Ale jak on tu trafił? A no tak. Ślady na śniegu... Ale jestem głupia...

Odwróciłam się, byłam już przygotowana na wykład pt. "Nie rób tak, nie możesz, zostań w domu". Obejrzałam się za siebie ponownie, oglądałam się na wszystkie strony. Nigdzie nie widziałam mężczyzny, zaś ciągle słyszałam szepty w mojej głowie. Zlewające się ze sobą słowa były coraz głośniejsze. Nagle głosy zamieniły się w jeden wielki, nieznośny pisk. Zamknęłam oczy. Zasłoniłam dłońmi uszy. Upadłam na kolana z bezsilności. Bałam się. Cholernie się bałam.

Jarko

Spryciara. Zacząłem rozglądać się wokół. Uciekła mi. No uciekła mi! Jakaś nastolatka! No trudno. Dobrze, że zostawiła ślady na śniegu.

Szedłem ślad za śladem. Nagle dotarło do mnie, że kierują w strone mrocznej części. Kurde. Ona tam nie weszła. Ona tam nie weszła. Próbowałem przekonywać samego siebie. Ale na marne. Zauważyłem już ciernie. Pod nimi był mały prześwit, przez który prawdopodobnie przeszła dziewczyna. Muszę tam wejść, żeby ją uratować.
Wyjąłem podręczny, mały toporek by powiększyć "przejście". Skubana, dziewczyna była bardzo drobniutka.

Przecisnąłem się przez otwór. Wstałem i od razu zauważyłem Żywię. Leżała nieprzytomna. Prawdopodobnie było już za późno.
Upiorna postać siedziała na jej klatce piersiowej i żywiła się jej krwią cieknącej z szyi. Była ubrana w czarną długą suknię i podziurawiony płaszcz. Na głowie miała kaptur, zaś spod kaptura biła lekka poświata z świecących oczu upiora. To były nocnica.
No lepiej to nie mogło być. W nocnicę,  (z demonologii słowiańskiej) zamieniała się kobieta, która była zaręczona lecz umarła w nieszczęśliwy sposób przed ślubem.
Można je nazwać też zmorami.
To one sprawiają, że dzieci płaczą po nocach. Raczej- sprawiały. Jakieś dobre 1400 lat temu. Ludzie przestali wierzyć w zmory i inne słowiańskie potwory wraz z przyjściem wiary chrześcijańskiej. Co prawda były jakieś jednostki, które wierzyły w te stwory, ale gdy tylko komuś o tym mówiły, zostawały posądzane o herezję. No i siup! Na ścięcie, na pal, na line. Już można było sobie wybrać. Średniowiecze nie było wcale takie fajne.

Gdy zmora nawiedza kogoś w śnie nie da się go wybudzić lub uratować. Trzeba poczekać, żeby zmora dokończyła to co zaczęła, gdyż tylko ona potem może wybudzić z wiecznych koszmarów ofiarę. A jesli nie, klątwa będzie trwała do póki zmora, która rzuciła na nią czar nie umrze.

Także pozostało mi tylko czekać, aż zmora skończy pić krew Żywii. To był straszny widok. Siedziałem skulony w cierniach, mając nadzieję że żadne inne upiory mnie nie zobaczą. Plan jest taki. Nocnica kończy, podbiegam, zabieram dziewczynę, uciekam jak najdalej stąd. Proste. Mam nadzieję.

Dawno nikogo tu nie było, więc upiory nie miały swoich ofiar. Zmora  jest spragniona krwi, to jest pewne, ale jeszcze trochę to potrwa to nic wypije całą krew.

Minęło już 5 minut. Nocnica zeszła z klatki piersiowej Żywii. Wstała, wyprostowała się i rozprysła się w powietrzu. Już po wszystkim.

Podbiegam do blondynki.

-Kurwa- nie wybudziła jej. Nie wybudziła jej!!! Co ja mam teraz robić??

Dobra spokojnie, razem z Swarożycem coś wymyślimy.

Wziąłem ją na ręce. Chciałem stąd jak najszybciej wyjść. To jest złe miejsce. Żywia mogła się mnie posłuchać, ale nie ona jest taka dumna i w ogóle co to nie ona i musiała wejść do lasu. I to jeszcze w takie miejsce!

Cudem przeczągałem się z nieprzytomną dziewczyną pod cierniami. Wziąłem głęboki wdech. Czeka nas godzinna podróż pod święty dąb do Swarożyca. Dobrze, że Żywia nie waży zbyt wiele.

Szlimśy już coś około 40 minut. Za mną ciągle leciał jastrząb dziewczyny. Wiernego znalazła przyjaciela. Nie dziwię się, że tylko jemu ufała.

Zobaczyłem strumyk. Posadziłem Żywię pod drzewem na chwilkę. Musiałem odpocząć. Jesz kawałek drogi. Wystarczy pójść w górę rzeki. W miejscu gdzie źródła tej rzeki, znajduje się również Święty Dąb. Jest wielkim, potężnym drzewem. Podobno rośnie tu od początku świata. Niezwykła teoria, prawdaż?

Przerzuciłem Żywię przez ramię i ruszyłem w dalszą wędrówkę. Szedłem ciągle tuż przy rzece, która stopniowo stawała się małym strumyczkiem.

Nagle ujrzałem zieloną koronę dębu. Jest zima, ale to jest przecież święty dąb. Nikt z normalnych ludzi tego nie widzi. Po prostu oni w to nie wierzą. Dla nich widnieje tu zwykły kilkunastoletni dąb, który rośnie i funkcjonuje tak jak cała reszta drzew w lesie.

Położyłem Żywię pod pniem.

-Swarożycu! - zacząłem wzywać imię słowiańskiego boga.- Swarożycu!- krzyknąłem głośniej.

-Jarko, co się stało?- powiedział spokojnym głosem bóg ognia.
Podszedł do mnie, i spojrzał na mnie pytajacym wzrokiem. Swarożyc miał włosy koloru blond wpadającego w rudy. Taką samą miał krótką brodę. Wyraźne rysy twarzy, krzepkie i umięśnione ciało. Gdy stał obok, robiło się od razu gorąco, niekiedy nawet można było się troche popażyć.
Bóg miał na sobie lnianą koszulę przepasaną czerwoną krajką.

Kiwnąłem głową w stronę dziewczyny. Swarożyc odwrócił ode mnie wzrok i spojrzał na dziewczynę.

-Co się wydarzyło?- słychać było nutkę niepokoju w jego głosie.





You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Aug 10, 2017 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Mój Własny BestiariuszWhere stories live. Discover now