2.

449 25 4
                                    

Zbiegam schodami dwa piętra, po drodze potykam się o własne nogi, o mały włos nie spadając z całego szeregu schodów. Nim jednak zdążam upaść kurczowo łapię się poręczy, która pomimo, że okropnie się trzęsie, to jednak wytrzymuje mój ciężar. Nie chcę tracić jednak czasu, szybko podnoszę się do pionu i zbiegam w dół dalej, teraz już trochę ostrożniej. Z impetem otwieram drzwi wyjściowe z klatki i zeskakuję z dwustopniowego podwyższenia. Od razu zaczynam się dusić, po wysadzeniu kilku budynków conajmniej połowa Mokotowa zniknęła w szarych kłębach duszącego kurzu. Niewiele widzę, oczy mocno mnie szczypią. Do ust przykładam znalezioną w kieszeni żakietu chustkę. Skręcam w lewo i idę energicznym krokiem w stronę ulicy Długiej. Wokół siebie widzę pełno płaczących dzieci, zakrwawionych ludzi. Ktoś ciągnie mnie za ramię.

- Pani tam nie idzie, pod gruzami same trupy, a tych co nie zginęli wyciągają z domów i sami wybijają! - Szarpie mnie siwy człowiek w okularach.

- Jak to? - Pytam przerażona.

- Podobno przed wojną w jednej z kamienic mieszkał jakiś ważny polski oficer, szukają go teraz, a że szkopy znaleźć nie mogą, to mordują, jakby myśleli, że to w czymś pomoże. - Mężczyzna skrzywił twarz i splunął na ziemię. Próbuję wyrwać się z jego uścisku.

- Przepraszam, ale ja tam i tak muszę iść. - Spoglądam w stronę gruzów

- Życie panience nie miłe. - Słyszę po czym czuję, że uścisk na moim ramieniu się rozluźnia, gdy ponownie patrzę w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał starszy człowiek, już go tam nie ma. Nie przejmuję się tym i biegnę dalej w stronę, z której wszyscy inni właśnie uciekli.

Już na początku ul. Długa jest zablokowana, liczne niemieckie wozy, strażnicy uniemożliwiający przejśćie i grupka ludzi, którzy najprawdopodobniej właśnie stracili swoich bliskich. Zbiorowisko przede mną jest na tyle duże, że nie widzę co dzieje się na zablokowanym terenie. Słychać jedynie błagalne wołania o pomoc, szloch zgromadzonych i co jakiś czas strzały dochodzące z zagrodzonego terenu. Był człowiek- nie ma człowieka. Staram się opanować i podjąć rozsądną decyzję, nie ma już sensu tkwić w tym miejscu, za to też można zapłacić. Mam jedynie nadzieję, że w momencie wybuchów Ażur był w zupełnie innym miejscu. Zrezygnowana idę w stronę Czerniakowa licząc, że przynajmniej matkę zastanę całą i zdrową, a mieszkanie w jednym kawałku. Do tramwaju mam jedynie kilkaset metrów, chociaż przy natłoku uciekających ludzi, odległość ta wydaje się być drogą świetlną. Łapię przypadkowo przejeżdżającą pustą rikszę i podaję adres. Mimo to, droga zajmuje dość dużo czasu. Gdy dojeżdżamy cieszę się jednak na widok znajomej okolicy, w ciągu dwóch lat trochę się zmieniło, ale nie na tyle dużo by nie rozpoznać tego co towarzyszyło mi całe życie. Podchodzę do jednej z kamienic na Godebskiego i już wiem, że jestem u siebie. Jedyne co zmieniło się w budynku przez ostatnie dwa lata to chyba jedynie tyle, że kolor zbladł jeszcze bardziej, a coraz większa ilość tynku znalazła się na ziemi zamiast ścianach. Na spisie ludności widzę przy numerze 4 nazwisko "Wysocka." Idę zadowolona pod wskazany numer. Nic się nie zmieniło, mały obrazek święty na półpiętrze, skrzypiące deski w schodach i zdarta ze ścian farba, której niegdyś sama pomagałam odpaść. Pukam, ale nie czekam zbyt długo, drzwi otwierają się niemal od razu, a wnich stoi moja własna matka.

- Wróciłaś! Kiedy cię wypuścili? - Pyta, całując w policzek i wpuszczając mnie do środka.

- Ze dwa dni temu, przyszłabym wcześniej, ale na dokumenty czekałam. - Mówię i udaję się w stronę kuchni. Mijam przedpokój. Ot, mały, ciemny pokoik, z zawsze zapiaszczonym dywanem, wiele się tu nie zmieniło. To samo w kuchni, zapach ten sam- jedna z pysznych zup mamy. Na białej kuchence, garnki w ludowe wzory, a w środku zupa jakiej nie jadłam już od bardzo dawna.
Rozmowa toczy się o niczym. Staram się nie zdradzać żadnych emocji choć tak naprawdę myślę tylko o tym, czy Ażurowi nic się nie stało.

- Słuchasz ty mnie w ogóle? - Głos matki wyrywa mnie z zamyślenia.

- Nie, przepraszam, trochę odpłynęłam. - Mówię zerkając na nią chyba lekko znudzoną miną.

- Odpłyniesz to ty dopiero niedługo za morze, jak już pracy nie będzie, pieniędzy nie będzie i co włożyć do gara też nie będzie! - Mówiąc to schyla się do szafki, którą otwiera ciągnąć za białą gałkę. Wyjmuje z niej wielką hohle i macha w moim kierunku, jak gdyby mi groziła.

- Przestań mama, ja się nigdzie nie ruszę z Warszawy... - Przez chwilę panuje głucha cisza, a matka miesza w zupie, po czym odwraca się i machając już tym razem samą ręką.

- Twój ojciec też tak mówił. - Wygląda na wyraźnie zirytowaną. Ciężko jednak rozgryźć czy to z powodu mojego zachowania czy na samą myśl o ojcu. - Z resztą, akurat ty wyjechać byś mogła. Zarobić, przysłać coś starej matce.

- Mamuś - Wstaje i idę w jej kierunku. - Dziś to jedyne co ci mogę dać. - Mówię wyciągając do niej rękę z plikiem banknotów, na oko 100tys. - Jutro postaram się coś przynieść, dziś musi mi starczyć jeszcze na kolejkę. - Mówię i biorę żakiet. - A Wysoccy to tam gdzie kiedyś mieszkają, tak?

- A gdzie Ty się znowu wypuszczasz? Dwa lata cię w domu nie było, a teraz od razu wychodzisz. - Mówi wzburzona.

- Takie czasy, im mniej się wie tym dłużej się żyje. Tam gdzie kiedyś?

- Tak. Kiedy wrócisz? - Spytała z jeszcze obecną nutą irytacji w głosie.

- Jak zdążę to jeszcze dzisiaj, wieczorem, ostatnim pociągiem. - Całuję ją i wychodzę.

Do dworca na szczęście jest niedaleko. Odległość pokonuje w około dziesięć minut. Po drodze mijam wiele upiornych bloczysk. Czerniaków jest upiorny niezależnie od tego, która jest akurat godzina. Popołudniem nie jest jednak aż tak źle jak wieczorem. Po drodze mijam dwa patrole, wygwizdują na mnie, pewnie ogarnięci sobotnim alkoholem, żaden jednak nie zamierza zatrzymać mnie do kontroli. Pomimo, że jest wojna ludzie starają się,przynajmniej udawać, że wszystko jest w porządku. Z tej okazji, oprócz niemieckich żołnierzy, na ulicach widać pełno polaków wracających ze swoich prac, gnających do stęsknionych rodzin. Z całej niemieckiej obecności jedyny plus jest taki, że po ulicach kręci się znacznie mniej podejrzanych typów. Oni też się boją. Jak wszyscy. Na kolejkę czekam tylko chwilę. O dziwo udaje mi się usiąść już na jednym z początkowych przystanków. Kiedyś, gdy regularnie bywałam w Legionowie, w soboty byłoby to niemalże niemożliwe. Wysiadam na dobrze znanym przystanku. Wygląda identycznie, jak przed kilkoma laty. Z tą różnicą, że dziś pośród łąk i zniszczonych torów, nie czeka z szerokim uśmiechem dosłownie nikt.

--------
Rozdział szybciej, niż było to zamierzone. Wszystko z okazji, że zaledwie po jednym rozdziale, powieść znalazła się w pierwszej serce rankingu. Dziękuję.

Wojenna opowieść.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz