I

298 28 8
                                    

Obierałam marchewki. Nożem motylkowym. I byłam wściekła. To nie mogło się dobrze skończyć.

-Cholera - syknęłam, gdy ostrze wbiło mi się w palec, zostawiając w nim głębokie nacięcie. Wtedy do moich uszu dobiegł cichy śmiech, który urwał się niemal natychmiast. Zerwałam się z miejsca i rozejrzałam po kuchni, nie dostrzegłam jednak nikogo. Do czasu, aż z góry nie spadł nagle znajomo wyglądający chłopak. Zerknęłam na sufit. No tak. Musiał siedzieć na jednej z belek stropowych. Przez cały ten czas, kiedy wyklinałam na głos Bellamy'ego. Chłopak uśmiechnął się krzywo, a w moim umyśle coś zaskoczyło. To był John Murphy. Ten, którego przyczyna mojej aktualnej wściekłości wygnała kiedyś z obozu za próbę zabicia tej dziewczynki, która z kolei wrobiła go w morderstwo. Ten sam, który powrócił z chorobą, która niemal nas zniszczyła. Prawie zabił Bella i nieodwracalnie okaleczył Raven. Ewidentny magnes na kłopoty.
-Powiesz coś, czy tylko będziesz patrzeć na mnie z groźną miną? - spytał ironicznym tonem. Prychnęłam. Nie byłam w nastroju na przekomarzanki z kryminalistą.
-No dobra, to ja coś powiem. To, jak wygarniałaś Blake'owi było istną melodią dla moich uszu, a jeśli powiesz mu to w twarz, to się z tobą ożenię.
-Mam inny pomysł. Może powiem mu, że zaproponowałeś mi małżeństwo, a on cię zabije? Co ty na to?
Murphy roześmiał się tylko, po czym spojrzał na moją rękę.
-Masz zamiar to opatrzyć?
-Nie - burknęłam. Najchętniej opuściłabym teraz pomieszczenie. Gdyby moja stopa nie była przykuta kajdankami do przyspawanego do podłogi stołu. Bellamy był pieprzonym psychopatą.
Coś w mojej minie musiało podpowiedzieć mojemu towarzyszowi, iż znowu myślę o Blake'u.
-Spokojnie, jestem pewien, że jak tylko wróci z misji to cię uwolni. No chyba, że kręcą go takie sytuacje - parsknął.
-Mógłbyś wyjść? Nie do końca mam ochotę rozmawiać z tobą o paranoi mojego byłego.
-Byłego?
-Prawie. Zerwę z nim jak tylko tu przyjdzie. Szczęśliwy?
-Nawet nie wiesz, jak bardzo - odparł, uśmiechając się szeroko.
-Wiesz co, jak zaraz stąd nie wyjdziesz, to wbiję ci ten nóż w oko - oznajmiłam, sięgając po broń.
-Nie robiłbym tego na twoim miejscu - stwierdził, a jego uśmiech stał się przebiegły. Następnie chłopak sięgnął do kieszeni i wydobył z niej mały kluczyk. Zatkało mnie.
-Czy to jest to, co myślę?
-Wbrew pozorom nie jestem to ja bez koszulki.
Dobra, nie mam pojęcia dlaczego parsknęłam wtedy histerycznym śmiechem. Cała ta sytuacja była taka absurdalna. Murphy patrzył na mnie zaskoczony, natomiast ja nie mogłam przestać się śmiać. Do czasu, aż się rozpłakałam. Wtedy John wydawał się przerażony.
-Dobra, uspokój się! Chciałem jeszcze trochę się z tobą podroczyć, ale niech ci będzie, tylko przestań ryczeć.
-On ma problemy - wydusiłam z siebie. - Clarke zniknęła. Octavia odeszła. Ale nie może trzymać mnie w klatce! Mój boże, przecież to jest nienormalne. Prawda?
John westchnął cicho. Zapewne nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Nic dziwnego. Ja również byłam zaskoczona.
-Przepraszam - mruknęłam w końcu. - Nie mam pojęcia co to było. Chyba najlepiej będzie, jak sobie pójdziesz.
-Ronnie...
No i wtedy coś tak jakby we mnie pękło.
-Mój boże, nie baw się teraz w mojego przyjaciela! Jestem zaskoczona, że w ogóle znasz moje imię. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, iż twój pokrętny umysł musi zastanawiać się teraz, jak wykorzystać tę sytuację, żeby dopiec Bellowi, ale jeśli sądzisz, że ci na cokolwiek pozwolę, to grubo się mylisz!

No dobrze, wyładowałam się na nim. Ale nie miałam specjalnych wyrzutów sumienia. Wiedziałam, że nie cierpiał Blake'a, a tacy jak on zawsze kombinują, jak obrócić sytuację na swoją korzyść. Prawda?
Wyszedł. To wystarczyło mi za odpowiedź. Zadrżałam na myśl o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdybym była choć odrobinę bardziej wytrącona z równowagi. Murphy był w moim typie. Trafił też na całkiem niezły moment. Sprytne, gdyby lepiej to rozegrał, może nawet bym się z nim przespała...

Drzwi otworzyły się. Wszedł on.

Trzymając plaster. Cholerny plasterek, który po chwili wyciągnął w moją stronę. Nie zareagowałam, będąc w kompletnym szoku. Wtedy usiadł obok mnie i sam zakleił rankę, która, w gruncie rzeczy sama zaczęła się już zasklepiać. Później odsunął się nieco i przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu na podłodze. Do czasu, kiedy do kuchni wparował ubłocony Bellamy.
-Ronnie? Miller powiedział mi, że.. - Jego wzrok spoczął na Johnie. - A więc jednak. Co ty tu robisz, Murphy? - warknął chłopak. Szatyn jedynie wzruszył ramionami, natomiast ja podniosłam się z miejsca.
-Co on tu robi? - wysyczałam. - Nie powinniśmy się raczej zastanawiać nad tym, jak TY śmiesz mi się pokazać na oczy? Oczekiwałam, że przyślesz kogoś, kto mnie uwolni, ale najwyraźniej jesteś odważniejszy, niż myślałam. A może po prostu głupi?
Bellamy wyglądał tak, jakbym go spoliczkowała. Nie martw się kochany, przyjdzie czas i na to.
Po chwili brunet otrząsnął się i przybrał neutralny wyraz twarzy.
-Murphy, wyjdź - zwrócił się do chłopaka, nawet na niego nie patrząc.
-Murphy, jeśli ruszysz się z miejsca to cię wykastruję - oznajmiłam chłodno. Z czystej przekory, przyznaję.
-Sorry Blake, jej boję się bardziej.
Bell wywrócił oczami.
-Niech ci będzie, Ronnie. Ale musisz mnie zrozumieć. Miałaś kontuzję, nie mogłaś jechać z nami na misję takiego kalibru...
-Tydzień temu wybiłam sobie palec! Teraz nie ma po tym nawet śladu! Poza tym nie chodzi o jedną misję. Ciekawa jestem, w jaki sposób wytłumaczysz to, że praktycznie nie pozwalasz mi ruszać się z Arkadii od kilku miesięcy! A to? - Potrząsnęłam kajdankami. - Rozumiem troskę, ale już dawno przekroczyłeś granicę.
-Gdybym cię nie skuł, ruszyłabyś za nami, sama tak powiedziałaś... - Głos chłopaka stopniowo przycichał.
-Nie jestem twoją własnością. Nie pozwolę ci podejmować moich decyzji. Nie masz prawa robić mi czegoś takiego. Długo próbowałam tłumaczyć cię przed samą sobą Bellamy, ale to do niczego nie prowadzi. Ty nie chcesz się zmienić. I nie zmienisz. Nawet dla mnie.
-Ronnie...
-Zejdź mi z oczu - warknęłam, starając się powstrzymać drżenie głosu. Chłopak posłał mi niedowierzające spojrzenie. Po czym wyszedł. I nie wrócił z plasterkiem. Świetnie.
John Murphy przypomniał mi o sobie, uwalniając moją stopę z kajdanków.
-Dzięki - mruknęłam, wbijając wzrok w ścianę.
-Nie ma sprawy. To co, kiedy bierzemy ślub?
Nie chciałam się uśmiechnąć.
-Kłamca.
-Słucham?
-Wcale się mnie nie boisz.
-Nie martw się, troszeczkę się boję - powiedział uspokajającym tonem, klepiąc mnie po ramieniu.
Nie chciałam się uśmiechnąć.
-Wiesz, że teraz muszę iść rozpaczać w swoim pokoju, a nie z tobą rozmawiać?
-A kto cię do tego zmusi?
W sumie miał rację. Teraz mogłam robić cokolwiek zechcę, do cholery*.
W końcu na niego spojrzałam. Był bliżej, niż się spodziewałam. Z trudem powstrzymałam się przed wywróceniem oczami i lekko rozchyliłam wargi, przeczuwając, że za chwilę mnie pocałuje. To takie typowe. Przecież wiedziałam, że tak się to wszystko skończy. Spędzimy razem jedną noc, a potem... Potem pewnie wrócę do Bellamy'ego. Będę miała poczucie, że krzywdy się wyrównały. Będę się oszukiwać, że mnie zrozumie. To takie żałosne, iż pomimo wiedzy, że to wszystko się wydarzy, nadal byłam jak ćma lecąca w płomienie.
Ale cały tok zdarzeń miał rozpocząć Murphy. Czego nie zrobił. Kiedy mnie nie pocałował, poczułam, jak wszystkie moje przewidywania biorą w łeb. Dezorientacja.
-Nie chcesz się ze mną przespać? - spytałam bez zastanowienia. O mój boże. Naprawdę to powiedziałam.
John roześmiał się, chwycił mnie za rękę i pociągnął w górę.
-Jasne, że chcę. Ale nie jestem taki głupi, za jakiego mnie uważasz. Nie dam się wykorzystać jako trampolina, od której odbijesz się z powrotem w ramiona Blake'a.
Był cwany. Ale nadal go nie rozumiałam.
-Dlaczego cię to w ogóle obchodzi? Znamy się jakieś dwie godziny, poza tym jesteś dupkiem.
-Po pierwsze, znamy się od przybycia na Ziemię, chociaż słusznie zauważyłaś, iż pierwszą dłuższą rozmowę odbyliśmy raczej niedawno. Po drugie, dupkiem jestem tylko czasami. Po trzecie wydajesz mi się całkiem interesująca i nie mam zamiaru spieprzyć wielu potencjalnych upojnych godzin dla jednej wspólnej nocy.
Wbrew sobie zaśmiałam się cicho.
-No tak, to dosyć logiczne. Ale czemu zakładasz wiele upojnych godzin? Myślisz, że uda ci się cokolwiek ugrać, kiedy nie będę już w stanie emocjonalnego rozbicia?
Murphy nachylił się i spojrzał mi w oczy. Stał tak przez chwilę, aż w końcu na jego usta wypłynął chytry uśmieszek.
-Jestem tego pewien.  

Whatever the hell I want / the 100Where stories live. Discover now