Zrywam się do sprintu.

Wiatr czesze mi moje krótkie włosy, rozwiązane sznurówki telepią się pomiędzy moimi stopami. Czuję się jak głupia sześciolatka, która skacze przez skakankę i próbuje nie skusić.

Tupot moich nóg wystukuje nierówny rytm, a mijając puste ulice mam wrażenie, że nie będę miała żadnej publiczności w tym chorym przedstawieniu.

Tylko ja i on.

Ja uciekam, on mnie...

Odwracam się i widzę pustkę.

Staję i nasłuchuję. Jestem niczym królik na polowaniu. Gdybym teraz spojrzała w lustro, to jestem pewna, że widziałabym jak ruszają mi się małżowiny uszne.

Cisza. Cisza. Cisza.

C I S Z A.

Drapię się po nosie i czekam na "drugiego aktora", lecz nikt nie przychodzi. Znikł. To było takie PUFF-PAFF!

Moje zmysły ostrzegają żebym dalej uciekała, ale moje oczy pokazują mi słodką iluzję bezpieczeństwa.

Wiążę sznurówki i kontynuuję bieg. Migają mi jaskrawe, fluorescencyjne szyldy sklepów otwartych 24h na dobę.

Moje ciało się ogrzało, ale moje płuca, które tak łapczywie połykają tlen, sprawiają wrażenie dwóch ogromnych kostek lodów, które utkwiły mi klatce piersiowej.

Gdy wreszcie staję przed "domem" jestem tak wycieńczona, że schody przed moim blokiem wydają się miękką poduchą. Wycieram buty i wpisuję kod 444980 i wchodzę do obsikanej przez psy klatki. Zapach wywołuje u mnie mdłości, więc gnam ile jeszcze sił w nogach na samą górę. Winda w tym bloku od lat nie działa. Tak słyszałam. Sama mieszkam tu zaledwie od kilku tygodni.

Od czasu tego feralnego wypadku.

T O    W S Z Y S T K O    M O J A    W I N A.

Wyciągam klucze spod wypłowiałej wycieraczki i wsuwam do zamka. Słyszę chrzęst, gdy przekręcam. Wchodzę jakbym włamywała się do banku. Mam zakaz wydawania jakichkolwiek odgłosów. Janette tego nie lubi. Od kiedy u niej mieszkam mam zachowywać się tak jakby mnie nie było.

Mam być kurzem. Mam być pyłem. Mam być sadzą.

Nie mogę być istotą, która brzmi. Która daje znak, że żyję.

Przechodzę na paluszkach przez przedpokój. Orientalny dywanik marszczy mi się pod stopami i przypominam sobie, że nie zdjęłam moich tenisówek pobrudzonych od nadrzecznego mułu. Klnę w myśli, zsuwając je z nóg i rzucam w kąt.

Mieszkanie jest urządzone dziwacznie. Ma niewielką przestrzeń, ale łączy w wystroju wiele stylów. Przedpokój jest przepełniony folklorem ludowym Australii. Na ścianach wiszą zdobione bumerangi i płyty kamienne z obrazami Aborygenów, którzy używając naturalnych farb przedstawili swoje wierzenia. No i jeszcze ten głupi, wiecznie plączący się dywanik do którego Janette ma sentyment.

Nigdy nie rozumiałam ludzi z sentymentami. Po co zawalać sobie myśli wspomnieniami? Jak coś jest niepraktyczne i niepotrzebne to trzeba się tego pozbyć.

To dlatego społeczeństwo cię wyrzuciło.- słyszę syczący, beznamiętny głos w mojej głowie.- Jesteś bezwartościowym śmieciem. Nic nie potrafisz zmienić.

T O    T Y    P O W I N N A Ś    W T E D Y    U M R Z E Ć.    N I E    O N.

Drżę, mimo że już nie odczuwam chłodu. Czuję jak wszystkie moje organy kurczą się i próbują wypchać siebie nawzajem przez moje gardło. Chcę mi się wymiotować, chcę to wszystko wyrzucić z siebie. Ale nie mam co z siebie opróżnić, bo emocje mnie tak szybko nie opuszczą. Będą mnie truły od wewnątrz, będą wyniszczały każdą sensowną myśl, będą zabierać mi zdolność podejmowania świadomych decyzji.

Są jak zadżumowane szczury, gryzące moje serce. To szkodniki. A je trzeba wyeliminować.

Nie mam ochotę na kolację, idę do kuchni tylko po szklankę lodowatej wody. Zmierzam do swojego pokoju i widzę światło palące się u Janette. Słyszę skrobanie pióra. No tak. Pani architekt pracuje...

Otwieram drzwi do mojej sypialni i wchodzę. Znajduję się w malutkim pokoiku z ścianami pokrytymi obrazami. Sama je namalowałam. Nie jestem w stanie opisać co przedstawiają. Na niektórych kolorowe plamy tworzą ludzi. Na innych zwierzęta i kwiaty.

Na tych ostatnich widnieją krwawe potwory.

Oprócz moich dzieł w pokoju znajduje się jeszcze czerwona komoda obklejone naklejkami z chipsów i tatuażami z jogurtów. Dziecinada? I to do kwadratu, ale nie cierpię jednokolorowych obiektów. Bo nic nie jest tak naprawdę jednolite, a życie nie składa się tylko z jednej barwy.

Życie to cętkowana-pasiasta-kraciasta tęcza.

Omijam pustą sztalugę malarską i podchodzę do okna z zamiarem zasłonięcia zasłon. Od niechcenia wyglądam za okno.

Linia parku z mdłą zielenią, a przed nią niski, zarośnięty murek. Tuż obok widnieje żółty kontener z brudnym wiekiem. Porozbijane płyty chodnikowe otaczają zardzewiałą, przekrzywioną latarnię. No cóż jaka Piza taka krzywa wieża. Już zasłoniłam prawie całe okno, gdy nagle z gardła wydarł mi się zduszony krzyk.

Tuż przed moim blokiem stoi O N.

Mój prześladowca w barwie granatu.

PharmacumKde žijí příběhy. Začni objevovat