ᴇᴘɪʟᴏɢᴜᴇ.

400 60 8
                                    


— Luhan — mruknął Sehun wprost w jasne kosmyki skulonego pod grubym kocem chłopaka

Oops! Questa immagine non segue le nostre linee guida sui contenuti. Per continuare la pubblicazione, provare a rimuoverlo o caricare un altro.

— Luhan — mruknął Sehun wprost w jasne kosmyki skulonego pod grubym kocem chłopaka. Minuty mijały jedna za drugą, podczas gdy dwie splecione na niewielkim łóżku dusze kolekcjonowały je w swoich myślach. Tak samo, jak ludzie mierzyli czas w godzinach, tak zima mierzyła go w uderzeniach dwóch serc. Kings of Leon słabo sunęły po czterech ścianach zapuszczonego pokoju, by pogładzić gładką skórę dwóch mężczyzn. — Luhan...

— Jestem — odszepnął w odpowiedzi, jednak Sehun nadal powtarzał jego imię, jak modlitwę przed snem albo wyuczony na pamięć wiersz.

— Wiem, że jesteś. Po prostu twoje imię tak cudownie wpasowało się w moje wargi, że...

— Sehun, wiem — przerwał mu subtelnie, wsłuchany w jego nierównomierny oddech oraz zaczarowany zapachem jego skóry.

— To dobrze, że wiesz. Luhan, chciałbym, żebyś był zawsze. Nie umiem bez ciebie pisać, nie umiem bez ciebie szkicować dymem papierosowym, nie umiem bez ciebie słuchać moich playlist. Chciałbym, żebyś był zawsze... — powtórzył i zatopiwszy nos w złotych puklach, zacisnął mocniej powieki. — Tak, jak niebo w zimie. Posłuchaj, ja... ja kiedyś byłem w bardzo, bardzo złym miejscu. I byłem tam sam. Kompletnie. Nie było nawet innych ludzi, nie było nikogo, chyba nie było nawet mnie i... zaczynam mówić bez ładu i składu, ale, Luhan... Twoje imię jest przepiękne.

— Sehun — wyszeptał tylko po to, żeby uspokoić jego rozszalałe emocje, a gdy ten wreszcie zaczerpnął głęboko powietrza, Luhan przesunął opuszkami palców po jego zimnym policzku.

— I to miejsce... tam było tylko niebo. Wiesz który dzisiaj jest? Dwudziesty siódmy grudzień. Dwudziestego siódmego grudnia niebo staje się cudownie szare, niesamowicie przejrzyste i patrzyłem na nie każdego dnia. Dzisiaj jest ono takie samo, obiecuję, że ci to pokażę, ale... wiesz jaki odcień ma niebo w zimie? — wykrztusił, jednak jego głos wydawał się być wilgotny, jakby usilnie przełykał łzy, które w końcu zatopiły jego kolejne słowa. — Ono... ono ma odcień moich wspomnień, bo ludzie teraz już nie patrzą na niebo, oni się go boją, i... chyba jednak masz rację. Jestem pijany. Jak codziennie. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Jakiś pierdolony syndrom pisarza. W końcu każdy z nas się stacza, zostają po nas tylko książki, które w końcu też się stoczą.

— Nie, wcale się nie stoczysz. Twoje historie też się nie stoczą. Jesteś śpiący? — zmienił nagle temat, by następnie skierować spojrzenie na totalnie schlanego chłopaka. Ten w odpowiedzi przycisnął do siebie mocniej Chińczyka, łaknąc jego bliskości całym sobą.

— Nie jestem śpiący, Luhan — wymamrotał. — Kiedyś zbuduję dla nas idealną rzeczywistość w jednej z moich książek. I... i chociaż jestem pijany, to proszę cię, zaufaj mi.

— Ufam ci, Sehun, ale...

— Ja też ci ufam. I ufam ci bez żadnego "ale".

Niższy blondyn zagrzebał twarz w nagim torsie mężczyzny, czując na swoim ciele znajome zimno nieśmiertelnika, podczas gdy jego towarzysz ułożył się wygodniej na posłaniu, by zamilknąć na parę nieskończoności.

Pantone 427 | HunHanDove le storie prendono vita. Scoprilo ora