10. Słoneczna ulewa

60 6 1
                                    

- Chcecie historii? Proszę. - powiedziała blondynka i wstała kierując się w stronę mężczyzn. Pochyliła się nad nimi i wyszeptała kilka niezrozumiałych słów, najprawdopodobniej po łacinie, jednak nikt nie był tego pewien

Sciant praeteritos et familiam. Ita me di ament.

Dean leżał na miękkiej trawie. Drzewo rzucało ogromny cień na jego postać i na leżącego obok psa, który zaraz po obudzeniu się Winchestera zaczął na niego skakać i z satysfakcją machać ogonem. Starszy łowca odepchnął od siebie pupila, lekko odsuwając go dłonią, a ten usiadł posłusznie obok i wpatrywał się w ruchy „właściciela”.

Pogoda była cudowna. Wyglądało na to, że był środek lata, słońce mocno grzało, powietrze falowało z powodu wysokiej temperatury, więc mężczyzna dałby sobie rękę uciąć, że temperatura sięga ponad trzydziestu pięciu stopni.

Podniósł się z suchej ziemi i rozejrzał dookoła w poszukiwaniu kogokolwiek w pobliżu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że znajduje się w małym parku z jedną spruchniałą ławką między dwoma starymi dębami. Drzew było tu sporo, jak na tak małe miejsce, a obok parku, można było zaobserwować las, którego drzewa ciągnęły prawdopodobnie aż do kolejnego miasteczka i sięgały aż za horyzont.

- Jest tu kto? - zawołał blondyn, ale gdy nie usłyszał odpowiedzi westchnął przeciągle.

Udał się w stronę, którą tym razem wskazywała mu intuicja, lub raczej zdrowy rozsądek, gdyż była to droga przeciwną do leśnej ścieżki. Wybiegł zza rogu i omal nie wpadł na mężczyznę w luźnych shortach i bezrękawniku, który biegał z psem na smyczy.

- Przepraszam! - zaczął rozmowę, a zagadany przez niego mężczyzna natychmiast odwrócił głowę w jego stronę, jakby wyrwany z transu. Spojrzał na niego że zmarszczonymi brwiami. - Mógłby mi pan powiedzieć gdzie jestem? - kontynuował.

- Nie angielski. - usłyszał dość dziwną odpowiedź. - Ja nie angielski.

Dean spojrzał na mężczyznę zdziwiony, kiwnął głową że swoim zwykłym uśmieszkiem i oddalił się, starając się wyglądać jak najbardziej naturalnie, co wyszło mu co najmniej fatalnie.

Skierował się z powrotem w miejsce, z którego przyszedł, by zobaczyć jak się tu pojawił, spróbować wypatrzeć jakieś znaki lub runy. Na miejscu jednak zobaczył tylko psa, który wciąż wesoło machał ogonem i szczekał na coś, co widocznie poruszyło się w krzakach. Dean odruchowo sięgnął za pasek, by wyjąć z niego pistolet, jednak odkrył, że nic takiego się tam nie znajdowało. Złapał za ostry kamień, który udało mu się znaleźć w okolicy. Marna broń, ale lepsze to, niż walka na pięści z jakimś demonem.

- Uh... - usłyszał niemrawe sapnięcie z miejsca, w którym miał ukrywać się domniemany demon. Rozpoznał to sapnięcie i ton głosu.

- Sammy? - powiedział cicho. Nagle wszelkie odgłosy szamotaniny w krzaku ucichły.

- Dean? - usłyszał po kilku sekundach pytanie.

- Yeah.

Sam wyskoczył z krzaka jak poparzony, a pies, siedzący nadal z zacienionym miejscu pod drzewem zaczął ujadać, lecz nadal siedział grzecznie jak nakazał mu Dean.

- Gdzie my do cholery jesteśmy? - zapytał Sam z nadzieją, że Dean zna odpowiedź na choć jedno z pytań, nurtujących go od chwili, gdy otworzył przed chwilą oczy.

- Na pewno nie w Ameryce. Ludzie tu nie mówią po angielsku, nie wiem dokładnie w jakim języku się porozumiewają, ale mają to charakterystyczne "r", którego nigdy nie potrafię wymówić. - zażartował Dean.

Jego młodszy braciszek sprzedał mu w pakiecie dopasowanego bitchface'a, na co Dean westchnął zirytowany.

Po dłuższym zastanowieniu bracia ruszyli w stronę najbliższego domu, który widać było na pobliskim pagórku. W połowie drogi usłyszeli śmiech bawiących się w pobliżu dzieci. Drobniutka blondynka i nieco otyły chłopczyk używali parków jako swoich mieczy i uderzali nimi o siebie stymulując bitwę. Dziewczynka wydawała się męczyć zabawą nieco bardziej niż mały brunet, jednak wyglądało na to, że sprawia jej ona nie lada frajdę.

- Hej, Lynko Mandarynko! - krzyknął chłopiec piskliwym głosem, dziewczynka zrobiła oburzoną minę i najpewniej, gdyby nie to, że była w środku bitwy, odwróciłaby się i tupnęła gniewnie nóżką.

- Davy, mówiłam, żebyś mnie tak nie nazywał! - zaprotestowała głośno nie przerywając czynności, a wyżej wspomniany dzieciak zaczął cicho rechotać. Odsunął się na bezpieczną odległość i odrzucił swój patyk na bok, a dziewczynka zrobiła to samo.

Chłopiec zrobił dziwną minę spoglądając na niebo, które powoli zaczynało ciemnieć, zasłaniane przez ciemne chmury.

- Wygląda na to, że lunie. Można do ciebie? - zagadał, a drobna istotka poleciła lekko głową.

- Babcia nie zgadza się na kolegów, martwi się, że coś mi się stanie, ledwo namówiłam ją na wyjście z tobą. -  wyjaśniła, po czym dotknęła kontrolnie czubka głowy, na który musiała spaść kropelka wody.

Sam i Dean, którzy cały czas uważnie przyglądali się sytuacji z ukrycia nie czuli jednak deszczu. W zasadzie nie czuli już nawet gorącego powietrza, które jeszcze kilka minut temu z trudem wydychali z płuc.

Wyszli w ukrycia, a rozmawiające dzieci jakby wcale nie zwracały na nich uwagi. Podeszli do słupa, chcąc odejść, kiedy poczuli, że coś wbija im się w plecy, po czym swobodnie wypada, zupełnie, jakby przeleciało przez nich. Nie było to bolesne, jednak wzdrygnęli się i zauważyli, jak dzieciaki rzucają w ich stronę kamieniami, starając się dorzucić jak najdalej, zupełnie jakby to miało zadecydować o tym, u kogo dzisiaj schronią się przed deszczem. Kamienie jednak przelatywały przez ciała braci swobodnie, jakby wcale nie istnieli. Dzieci spojrzały na siebie i pobiegły, przebiegając tuż obok mężczyzn i nawet nie patrząc z w ich stronę.

- Duchy? - zapytał Dean spoglądając zdziwiony na Sama.

- Jak się bawicie? - usłyszeli znajomy głos za plecami. Spojrzeli za siebie i ich oczom ukazał się nikt inny, jak sama Lynn.

- Lynn! Co się dzieje, gdzie my jesteśmy? - wykrzykiwał Dean raz po razie, nie pamiętając już nawet w jakim stanie była, kiedy widział ją po raz ostatni kilka godzin wcześniej.

- Jesteście w moich wspomnieniach, czyż nie jest cudownie? - zapytała Lynn tym samym odpowiadając na pytanie.

- Lynka Mandarynka... - wymamrotał Sam, ale zanim zdążył cokolwiek dodać Lynn mu przerwała.

- Nigdy nie lubiłam tej ksywki, miałam nadzieję, że w końcu się od niej uwolnię. - westchnęła - Mandarynka... David zawsze miał bujną wyobraźnię, ale tego dnia przebił samego siebie. - zaśmiała się cicho pod nosem, a po chwili jej mina zmieniła się z powrotem w łagodna, miła Lynn. Podeszła do braci i dotknęła ich czół, mówiąc cicho Kontynuujmy.

Przez kilka kolejnych rozdziałów pożyjemy wspomnieniami Lynki Mandarynki. Mam nadzieje, że jak narazie Wam się podoba, bo ja jestem nawet zadowolona z tego rozdziału (wiem, że krótki, ale chociaż w końcu coś się działo, okej?)

~ przypominam jeszcze szybko o motywujących gwiazdkach, ale to chyba wszyscy wiemy... ~

śmiało piszcie w komentarzach jak wam się podobało, chętnie poczytam x

peace out, Deaza

The Last One • SupernaturalWhere stories live. Discover now