Rozdział 1

17 1 0
                                    


Niski, złotowłosy chłopak o dużych, piwnych oczach wpatrywał się niecierpliwie w kobietę stojącą przed nim.

– Nie mam pojęcia czego ode mnie oczekujesz Martin – wypadło nagle z ust szatynki, na co chłopak załamany spuścił głowę w dół.

– Mamo – zaczął narzekać, wyraźnie zawstydzony sytuacją – wiesz po co kupuje się takie rzeczy, wiec oczekuje od ciebie że kupisz jedną sztukę dla mnie i na tym skończy się ta rozmowa. – uśmiechnął się szeroko, przedstawiając matce sprawę jak zawodowiec, unikając zawstydzających wątków.

sprzed kilku sekund przedłużając ostatnie spółgłoski w wyrazie. Kobieta nadal nie rozumiała z czym taki problem miał jej syn. Przecież kupno tego to nie zbrodnia, żadne przestępstwo ani nic, czego trzeba by się wstydzić. Przecież normalne że chłopak dojrzewa. – Dobrze kupie to za ciebie, ale ty zmywasz naczynia prze najbliższy tydzień.

Trzynastolatek uradowany podskoczył w miejscu, po czym mocno uścisnął kobietę, uśmiechającą się przebiegle. Podeszli do odpowiedniego stoiska, przy którym, jego mama wypowiedziała jedno, znaczące zdanie do kasjerki.

Poprosimy jedną, krwistoczerwoną różę.

~

– Josh! – najmłodszy Watson stal właśnie przed lustrem w swoim pokoju, niecierpliwie szarpiąc za krawat na szyi.

– Młody, czemu się tak gorączkujesz? – zawołany chłopak zaraz zjawił się w progu pokoju młodszego brata, zauważając ze pomieszczenie wygląda jak po przejściu III wojny światowej. Następnie spoglądając na blondyna, szarpiącego się z krawatem przed lustrem szybko zajarzył stan rzeczy i podchodząc do niego, zbierał porozwalane po podłodze ciuchy, aby potem rzucić je na łóżko i zostawić młodszemu na później do poskładania.

– Pomógłbyś? – dzieciak zwrócił się z nadzieja w oczach do starszego brata, który patrząc na niego, jedynie głupio się uśmiechał. Musiało wyglądać to naprawdę żałośnie. Dwóch zupełnie różnych chłopaków, których różniło tylko trzy lata różnicy i dwadzieścia centymetrów wzrostu stojących pośród pobojowiska z różnymi uczuciami, w zupełniej ciszy.

– Co ja się z tobą mam – zdanie uciekło z ust starszego, lokowanego chłopaka, na co blondyn podświadomie się uśmiechnął. Wiedział że może liczyć na swoich braci, choć tak naprawdę nie łączyły ich więzy krwi, więc prawnie nie byli spokrewnieni. Josh podszedł do niższego przedstawiciela płci męskiej, po czym łapiąc za oba końce krawatu, zawiązał na nim prosty węzeł. - Kiedyś musze cię wreszcie nauczyć wiązać ten krawat, bo ojciec i tak tego nie zrobi – zdanie wypowiedziane przez chłopaka było niespodziewane.

Młodszy od razu posmutniał, a powietrze w pokoju zrobiło się dziwnie gęste i przygnębiające. Prawda była taka że cztery lata po adopcji Martina, ojciec, głowa domu rozmyślił się z trzeciego potomka i chciał jak najszybciej go oddać z powrotem do domu dziecka. Jednak jedyna kobieta w domu, zażarta feministka, ale również ich mama, nie zgodziła się na taki stan rzeczy, co doprowadziło do rozwodu rodziców. Tamta sytuacja sprawiła że Martin zaczął się bezpodstawnie o wszystko obwiniać. Rozwód, zimny obiad, ukradziony telewizor sąsiadki czy jedynka kolegi z projektu z biologii. Uważał że to wszystko jego wina.

– Ej, Martin! Ocknij się! – starszy brat zaczął potrząsać blondynem, który niespodziewanie się wyłączył. Niski chłopak spojrzał na niego niemrawo, po czym przybrał na twarz fałszywy uśmiech.

'Mimo że to twoja wina, uśmiechaj się. Niech nie martwi się na zapas' – takie myśli chodziły po głowie najmłodszego Watsona, podczas gdy jego brat wzdychał z ulga po udanej próbie 'obudzenia' go z transu.

– Nie strasz mnie tak więcej – uśmiechnął się słabo, po czym skierował się do wyjścia z pokoju. – A tak w ogóle, naczynia do pozmywania czekają na ciebie w kuchni – starszy mrugnął do niego, po czym całkowicie wyszedł z pokoju. Martin tylko głośno wciągnął powietrze, po czym, podwijając rękawy, ostatni raz spojrzał na kwiat stojący w wazonie z woda na jego komodzie i skierował się na dół, do przed chwila wspomnianego pomieszczenia.

~

– A teraz powiedz mi mój drogi, co cię skusiło do założenia koszuli przed zmywaniem naczyń? – zapytała swojego syna powstrzymująca się od śmiechu Nathalie. – Prawdopodobne było się że się ochlapiesz wodą, w twoim przypadku jest to nieuniknione. – przez zdanie wypowiedziane przez matkę, Martin tylko zasmucony spuścił głowę w dół.

Wiedział że jest łamagą, że nic nie potrafi zrobić poprawnie. Często cos mu wypadało z ręki, przypadkiem cos się zbiło czy porwało. Minimum trzy razy w tygodniu taka sytuacja miała miejsce, a Martin nadal nie mógł się z tym pogodzić. Czasami myślał ze przez to jego zastępczy rodzice wzięli rozwód. Uwielbiał swoja nowa rodzinę. Poprzedniej nawet nie pamiętał bo oddali go jak miał niecałe dwa latka z wyuczonym gaworzeniem i umiejętnością chodzenia. Zastępczego ojca czasami wkurzało niezdarstwo Martina, ale starał się na niego nie krzyczeć. Po prostu pewnego dnia się rozmyślił i chciał go oddać z powrotem do domu dziecka, albo inaczej mówiąc piekła. Mimo że miał tylko trzy lata gdy tam przebywał, rozumiał że nikt nie zasługiwał na mieszkanie w takim miejscu.

– Chodź tu do mnie – kobieta uśmiechnęła się pocieszająco, wstając z fotela, aby zaraz złapać syna w objęcia i spróbować go uspokoić. Młody Watson nawet nie zauważył gdy oczy mu się zaszkliły, a on sam zaczął szlochać. Stał przytulony do matki na środku salonu, gdy ta uspokajająco pocierała jego plecy. Tak, można powiedzieć że był maminsynkiem. – Nie jesteś łamagą i nawet nie waż mi się tak o sobie myśleć – szepnęła mu na ucho, jakby czytając w jego myślach.

Kobieta miała z nim najsilniejsza więź. Gdy wzięli go z domu dziecka, pokochała go jak własnego syna, którym się stał po podpisaniu odpowiednich dokumentów. To najczęściej do niej, Martin zwracał się gdy miał problem, mówił jej o wszystkim a także zasypywał ja milionami pytaniami. Mimo ze nie byli zbyt bogaci, a Nathalie musiała czasem brać dwie zmiany aby starczyło na rachunki, kochali się jak nikt inny i oddali by za siebie życie.

David, najstarszy, teraz już pełnoletni syn Nathalie nie mieszkał z nimi ponieważ był w college'u. Dość często, pomimo sprzeciwu Nathalie dokładał się do czynszu rodziny. Ich matka nie chciała takiego obrotu spraw, gdyż była przekonana ze sama dobrze da sobie rade i nie potrzebuje niczyjej pomocy. Tym bardziej syna który musi także płacić za siebie. Za jedzenie, za akademik, za edukacje. Postanowił sam za wszystko płacić, nie oczekując niczyjej pomocy, wiec tym bardziej pomoc nie jest oczekiwana od niego.

- Dobrze już nie będę – odrywając się od matki, chłopak ostatni raz pociągnął nosem, przecierając dłońmi złożonymi w piąstki mokre oczy.

- Obiecujesz? – zapytała kobieta, wystawiając przed siebie zamknięta prawą dłoń z tylko odstającym małym palcem. Obietnica na mały paluszek, jeszcze w ich rodzinie nie została złamana.

- Obiecuje – Martin wystawił dłoń w taki sam sposób jak matka, po czym łącząc ich małe palce razem, uśmiechnął się szeroko. Możliwe ze nieszczerze, ale najważniejsze ze szeroko.


'artist in the mask'Where stories live. Discover now