Po pierwsze

1.8K 152 65
                                    

/ The Lumineers / Ho Hey /

- Jean mógłbyś w końcu przestać? - powiedziałem oburzony, leżąc oparty na ramieniu mojego chłopaka, który bez pohamowania całował każdy milimetr moich policzków – Próbuję zasnąć
- Marco chyba żartujesz... - Jean oderwał się od mojej twarzy i podparł się na swojej ręce, patrząc z powagą w moje tęczówki - To nasza pierwsza noc w nowym mieszkaniu, a ty nawet nie dasz się przelecieć?
- Oczywiście, że nie! – prychnąłem na jego neandertalskie stwierdzenie. Nie chciałem żeby nasza pierwsza noc polegała tylko na ulżeniu sobie. Pragnąłem jego ciepła – Dam się kochać, nie przelecieć, a to wielka różnica!
Chłopak uśmiechnął się na moje spostrzeżenie, które widocznie uznał za urocze i z niezwykłą czułością pocałował mój nos. Był zawsze ostrożny, każdy jego ruch przemyślany, a dotyk niezwykle delikatny. No, przynajmniej w stosunku do mnie. Do innych podchodził z rezerwą i już przy pierwszym spotkaniu z łatwością oceniał drugiego człowieka. Potępiałem jego uprzedzenie do innych kadetów, jednak musiałem przyznać, że Jean rzadko kiedy się mylił. Starałem się jednak zmienić jego przekonania i stale powtarzałem, że posiada cechy przywódcze oraz byłby świetnym dowódcą, gdyby tylko zaufał reszcie swojej drużyny. Mimo to blondyn uparcie trzymał się swojej racji, choć muszę przyznać, że pod koniec służby widać było u niego wielkie postępy. Stał się silny, opanowany i przestał rzucać wrednymi żartami na temat towarzyszy. Poczułem wtedy ogromną ulgę, widząc, że pomimo braku mojej osoby, chłopak daje sobie sam radę. Przynajmniej w dzień. W nocy, gdy leżał na piętrowym łóżku, a jego drużyna twardo spała, Jean pozwalał sobie na chwilę słabości. Płakał, a raczej wył, zagłuszając dźwięki poduszką. Wiedziałem, że codziennie na treningi, śniadanie czy męczące akcje, zakłada nową maskę, która zapewnia kadetów o jego opanowaniu i pewności siebie. W tamtym okresie nie było czasu na płacz czy tęsknotę. Każdy z nas, jeśli chciał przeżyć musiał udawać silnego, odważnego i co najważniejsze bezwzględnego.  Codziennie i bezwarunkowo.
Chciałem wtedy wtulić się w niego i zapewnić, że wszystko będzie w porządku, tylko żeby wytrzymał jeszcze parę dni.
- Bogowie, jak tu wygodnie - wymruczał blondyn, przerywając moje rozmyślania - Co powiesz na przeleżenie całego dnia w łóżku?
- Brzmi cudownie, ale najpierw śniadanie Kirschtein - odpowiedziałem, wychodząc ogrzanego przez nas legowiska – Zrobię owsiankę.
- Owsianka może poczekać – blondyn złapał mnie za biodra i z powrotem wciągnął pod kołdrę.
- Jean, jestem głodny. Nie możesz mnie tutaj zagłodzić – druga próba wyślizgnięcia się z objęć chłopaka okazała się sukcesem i pomimo pomruków niezadowolenia blondyna, pomaszerowałem do kuchni.

Kirschtein wprowadził się wczoraj, jednak zdążyliśmy kupić już parę, niezbędnych akcesoriów. Nawet dałem się namówić na drapak dla naszego, przyszłego kota, o którym blondyn zawsze marzył. Za czasów służby, blondyn pomimo, że udawał wiecznie pewnego siebie, łobuzerskiego cwaniaka, miał wielką słabość do zwierząt. Podczas niebezpiecznych misji czy codziennych zwiadów chłopak potrafił przemycić pod skórzaną kurtką, małego kota czy inne bezdomne zwierzę. Później we dwoje się nimi opiekowaliśmy i szukaliśmy dla niego bezpiecznego miejsca. Było to jedno z niewielu wspomnień, które pozostało w mojej pamięci aż do dziś. Czasami wydaję mi się, że pamiętam tylko połowę wydarzeń z tamtego okresu i to o dziwo tylko tą dobrą część.

Choć nasze mieszkanie było malutkie i położone w samym centrum Manhattanu, mieliśmy wspaniały widok główną ulice, na której znajdował się bar, w którym codziennie przesiadywaliśmy. Zamawialiśmy wtedy kruche kanapki z pieczenią i mleczne koktajle. Uwielbiałem patrzeć na błyszczące oczy Jeana, który po skosztowaniu czekolady uśmiechał się od ucha do ucha. Zupełnie jak dzieciak. W żandarmerii jedyne smakołyki jakie dostawaliśmy to suche biszkopty, a czasem po udanej akcji, kapral nagradzał nas kawałkiem drożdżówki z serem. Pamiętam jak wszystkim się uszy trzęsły, jakby była to co najmniej najdroższa szarlotka czy beza z wiśnią. W tamtych czasach ceniliśmy, każde jedzenie jakie wpadło nam w ręce, bez żadnego marudzenia wcinaliśmy co się dało.

Prawdziwe ciepło - JeanmarcoWhere stories live. Discover now