ROZDZIAŁ 1

18.4K 569 268
                                    

- Tam są moi rodzice! - wybiegłam w stronę rozwalonego auta i grupy policjantów, którzy stali wokół czarnych worków. Dwóch facetów bardziej słysząc niż widząc, że biegnę zatrzymało mnie kilka metrów od sceny wypadku.

- Nie może Pani tam iść.

- To auto moich rodziców. Dostałam wiadomość, że mieli wypadek. Muszę wiedzieć czy to są oni. - głos mi drżał, serce waliło tak mocno, aż ściskało mnie w klatce piersiowej. Adrenalina i strach szumiały mi w uszach.

- Rozumiem, ale teraz to niemożliwe. Musi Pani poczekać, aż technicy zdejmą wszystkie ślady. Ciała muszą być przewiezione do prosektorium i dopiero tam będzie mogła Pani dokonać rozpoznania. - jeden z policjantów usilnie próbował mnie powstrzymać od wskoczenia prosto w stos zgniecionego metalu i plastiku. Jego słowa tylko w połowie docierały do mojej świadomości. Widok dwóch ciał leżących na środku asfaltowej drogi był przerażający, ale możliwość, że to mogą być moi rodzice prawie zwalała mnie z nóg.

- Znaleźliśmy coś! - ktoś ze strażaków krzyknął z tyłu i wyciągnął z czarnego BMW brązową masę z czterema łapami. Na ten widok przez moment wciągnęłam powietrze, przed oczami zrobiło mi się czarno i zanim spotkałam się z ziemią, byłam już nieprzytomna.

~*~

Ocknęłam się w szpitalu. Sama. Sala, w której leżałam przeznaczona była dla jednej osoby. Zimne, biało szare ściany, smród środków do dezynfekcji i śmierci przyprawiał mnie o ból głowy i nudności. Podniosłam się do pozycji siedzącej i spojrzałam za okno. Zbliżał się wieczór i padało. Ciężkie, ciemne chmury wisiały nad miastem. Przez chwilę zastanawiałam się, co ja tu robię, ale z chwilą gdy moje wspomnienia wróciły, poczułam silny ucisk w piersi. Jakby ktoś próbował wyrwać mi serce żywcem. Jedną ręką złapałam się za szpitalny fartuch, w który mnie ubrali, a drugą ściskałam pościel, aż kostki moich palców kolorem przypominały kartkę papieru. Po policzkach płynęły strugi łez, ale żaden szloch nie zakłócił grobowej ciszy panującej w pokoju.

Mimo to w głębi krzyczałam. Wyłam o pomoc i pomstę. Dlaczego oni? Dlaczego to nie mógł być inny samochód? Smutek i rozpacz rozdzierały mnie powoli od środka. Miałam wrażenie, że zaraz eksploduje, a szczątki mojego ciała zabarwią blade ściany i dołączę do mojej rodziny. Niestety nic takiego się nie stało, bo ktoś otworzył drzwi.

- Dobrze, że się Pani obudziła. - to był jakiś doktor. Facet, koło 40-stki, brunet. Z okularami i w białym fartuchu.

- Gdzie ja jestem?

- W Hopes Hospital. Przywieźli Panią z wypadku na drodze I-49. Na szczęście żywą. - zignorowałam jego słabe próby pocieszenia mnie. Nikt kto widział na własne oczy, jak wywożą jego rodzinę w czarnych workach nie będzie w stanie zareagować na lipne poczucie humoru lekarzy.

- Gdzie są moi rodzice? Chcę ich zobaczyć.

- Spokojnie. Są w kostnicy. Przywieźli ich zaraz po Pani. Czekaliśmy z sekcją, do potwierdzenia tożsamości.

- Proszę mnie tam zaprowadzić. - zaczęłam ściągać z siebie wszystkie kable i odpięłam kroplówkę. Teraz nawet mój lęk przed igłami nie był w stanie mnie poruszyć. Aparatura za mną zaczęła piszczeć oświadczając, że nagle wszystkie parametry życiowe pacjenta szlag trafił.

- Proszę chwilę zaczekać, Pani rodzice nigdzie się nie wybierają. - lekarz zrozumiał sens swojej wypowiedzi zaraz po tym, gdy opuściła jego usta. Zgromiłam go wzrokiem mordercy i wściekła widziałam, jak jest mu wstyd.

- Przepraszam. Nie to miałem na myśli. - cała spięta wstałam z łóżka i ruszyłam do drzwi. Zanim wyszłam wycedziłam jeszcze przez zęby:

- W dupę wsadź sobie to przepraszam. - i wyszłam z pokoju na ślepo prawie biegnąc korytarzem na dół. Tylko zgadywałam, że kostnica będzie znajdować się tam, ale moje przypuszczenia upewnił napis na tablicy informacyjnej. „KOSTNICA POZIOM -1" widniał wśród kilku innych.

Agentka K9Donde viven las historias. Descúbrelo ahora