Zdradziecka Whisky

113 13 13
                                    

Stary Jack Mason za pomocą ściereczki nasączonej wodą wycierał brudne szklanki po ognistym płynie. Tak właśnie w ów rejonach nazywano whisky. Nie spieszyło mu się zbytnio, aby opuszczać swój mały saloon z racji na to, iż dwójka gości była jeszcze obecna. Jednym z nich był Franklin Roseway. Młody człowiek po dwudziestce, którego wątroba, jak podejrzewał Jack, miała na karku dwa razy tyle, co jej posiadacz. Stary właściciel lokalu nie miał mu za złe, że często spędzał tu czas, przytulając się do szklanki napełnionej ognistym płynem. Nie ze względu na młodzieńca oczywiście, a na jego korzenie. Doskonale znał jego ojca Johna Roseway'a, który postanowił opuścić Dziki Zachód i udać się w stronę niebios dokładnie rok temu. Był to porządny bardzo spokojny człowiek, jak i również wielki przyjaciel Jacka. Syn po śmierci ojca do tej pory, wciaż nie mógł się pozbierać. Mason niemalże nie pamiętał już jak wyglądał dawny Franklin, jeszcze sprzed tych okrutnych wydarzeń, jakie skołatały bezpowrotnie jego dusze. Obecnie ubrany był w podarte ubrania, choć patrząc na nie Jack w myślach nazwałby je prędzej szmatami, aniżeli czymś godnym noszenia przez tak porządnego i zasłużonego człowieka jak syn Johna. Stara niebieska koszula w kratę rozpięta na ostatni guzik oraz brudne od kurzu i błota przetarte niebieskie spodnie. Twarz, która jeszcze kiedyś promieniowała ciekawością do świata oraz energią, teraz była chuda i pokryta lekkim zarostem. Najgorsze jednak były te niebieskie oczy, gdyż w nich stary Mason nie potrafił zauważyć nawet krztyny szczęścia. Przepełniała je za to pustka, jaką można zauważyć u zwłok przestępcy zastrzelonego w trakcie ucieczki przed łowcą głów. To nie był Franklin, a najwyżej jego cień.
Drugą osobą, która była obecna w tym, jakże skromnym towarzystwie, które postanowiło zostać i posiedzieć z nim wieczorową porą w trakcie standardowego sprzątania nieładu, zostawionego przez gości był pewien starzec. Nie mógł określić kim on jest, ale od samego wejścia wydawał się interesujący. Przekroczył drzwi saloonu zrobione z ciemnego drewna tuż przed zachodem słońca. Skrawek twarzy, który zdołał zauważyć Jack, był pomarszczony i odciśnięty znakiem czasu. Resztę jego tajemniczego lica zakrywała długa siwa broda, z tu i ówdzie małymi, czarnymi kosmykami. Ubrany był kompletnie na czarno. Począwszy od butów, spodni, sięgającego niemal do kolan wypłowiałego płaszcza, a skończywszy na kapeluszu znajdującym się na jego głowie, spod którego widoczne były podobnie jak w przypadku brody siwe włosy. Po wejściu do lokalu wolnym krokiem nieznajomy minął kilku pijaków, którzy właśnie mieli wychodzić, a jedyne o co dbali to, aby nie zgubić po drodze kapeluszy. Podszedł do lady, przy której stał Jack i swym niskim głosem poprosił o butelkę whisky oraz szklankę. Wtedy to Jack w trakcie podawania ów zamówienia miał okazje przyjrzeć się temu jegomościowi nieco dokładniej. Zauważył szczegóły w postaci wielu pomniejszych blizn na jego policzkach, która z daleka skrzętnie skrywała broda, a także cień z czarnego kapelusza. Ujrzał również jego oczy. Ciemne brązowe oczy ozdobione dookoła sińcami, jakby ów tajemniczy staruszek przez całe swoje życie nie poznał, czym jest sen. Po tym, jak dostał swoje zamówienie i zwrócił się w kierunku drewnianego stolika w rogu saloonu i zasiadł przy nim, do tej pory wciąż się nie ruszając. Pił bardzo powoli, jakby czekał na kogoś i co jakiś czas palił skręconego przez siebie papierosa.
Pomimo tego, że stary Jack nie wyczuwał agresji w żadnym z obecnych w jego niewielkim saloonie gości, to wolał mieć ich na oku. Co prawda był już lekko zmęczony, gdyż jego stare ciało oraz duch liczące sobie już siedem dekad dość się napracowało na tym świecie. Nie był już tak sprawny, jak dawniej, ale rozumiał to, gdyż taka była naturalna kolej rzeczy. Ktoś odchodzi, aby mógł przybyć ktoś nowy. Podobnie jak w jego saloonie. Mógł się cieszyć, że zdołał przeżyć tak długo na nie zawsze przyjemnych ziemiach zwanych Dzikim Zachodem. Nie każdy miał takie szczęście, aby móc dalej chłonąć tlen w swoje płuca. Tego wieczoru połączony z odorem whisky z ust Franklina Roseway'a oraz dymem papierosów starca w rogu lokalu. Wiódł szczęśliwe życie, prowadząc saloon i za nic w świecie nie chciał go stracić. Zbudował go dokładnie dwadzieścia lat temu, gdy ludzie podróżujący z nim postanowili, że okolice miedzy Donoway i Camp Dorian będą idealne. Prace nad stworzeniem tych kilku drewnianych domów oraz saloonu trwały około czterech miesięcy. Był to czas pełen pracy na pełnym słońcu, często od wschodu słońca, aż po wieczór, gdy kojoty zaczynały wyć głośno w oddali pustynnej pustki, jaka ich otaczała. Po wszystkim jednak z czystym sumieniem mógł stwierdzić, że było warto. Razem z resztą mieszkańców nazwali swoje małe dzieło miasteczkiem New Campshine i zaczęli wieść w nim swe życie.
O dziwo było one nad wyraz spokojne. Przez tak długi okres zawsze mogło się coś zdarzyć. Zagrożeń w takich miejscach na ziemi, jak te było bardzo dużo. Od czegoś naturalnego jak burze czy pożary, aż po nieprzyjemności ze strony bandytów, czy też czerwonych z różnorakich plemion. Nic z tych rzeczy jednakże się nie stało. Żaden dom nie przybrał ognistej barwy, zostawiając następnego dnia po sobie popiół; tak samo żaden mieszkaniec nie zmarł od pocisku czy też strzały, którą jego ciało przyjęłoby niechętnie, niczym nieproszonego gościa. Czasem stary Jack Mason miał wrażenie, jakby Bóg w swej dobroci okrył ich swym płaszczem opatrzności w tej krainie pełnej grzechu. Dzięki temu wszelcy ludzie ze złymi intencjami nie byli w stanie zauważyć New Campshine. Właściciel lokalu nie spodziewał się jednak tego, co miało się wydarzyć w ciągu najbliższych kilku minut.
Myjąc brudne szklanki po gościach, Jack patrzył co jakiś czas na przyjmującego kolejną dawkę trucizny dla wątroby Franklina, który opierał się jedną ręką o ladę, trzymając końcówkami palców swoje bujne blond włosy, oraz nieznajomego mężczyzny palącego kolejnego skręta. Co jakiś czas drapał się po swojej łysiejącej głowie. Delektując się spokojem, jaki opanował jego lokal, poświęcił się niemal całkowicie swym obowiązkowym, aż do momentu, gdy do saloonu wszedł nowy gość.
Był to młody mężczyzna, na oko w wieku Franklina, być może mający na karku jedną, bądź dwie wiosny więcej. Ubrany był niczym zwykły zaganiacz krów. Materiałowe, brązowe spodnie, oraz niebieska koszula w kratę. Na szyi miał czerwoną chustę. Zbliżając się, słychać było jego postukujące brązowe kowbojki. Na pasku miał rewolwer, co było dość normalną rzeczą dla podróżnych w tych okolicach. Jack wiedział, że starzec w rogu prawdopodobnie również taki posiada, gdyż Dziki Zachód w słonecznych pustkach był paradoksalnie pełen niebezpieczeństw. Byłby zwykłym młodzieńcem podróżującym w swoich sprawach, który zatrzymał się, aby odpocząć na chwile od celu, ale Jack Mason zauważył w nim coś nietypowego. Mężczyzna bowiem był blady jak kartka papieru, na której szeryf spisuje nazwiska poszukiwanych osób. Właściciel lokalu mógłby nawet przysiąc, że ten człowiek był jeszcze bielszy. Poza rewolwerem przyniósł on także coś jeszcze, ale niematerialnego. Do Saloonu w New Campshine przyszedł za nim chłód, jakby był jego wiernym kompanem nieodchodzącym od niego na krok.
Dotarł wolnym krokiem do lady, po czym usiadł na stoliku i zagaił do Jacka.
- Witaj towarzyszu.
- Czegoś chcesz? - odparł beznamiętnie standardowym pytaniem do klientów Mason
- Jedynie trochę odpoczynku i szklankę ognistej - odparł, uśmiechając się kącikiem ust do niego. W tym grymasie na twarzy nie było jednak nic przyjemnego.
- Jack, Jack, Jack - zawołał nagle pobudzony Franklin - daj również kolejkę i mi. Podróżni nie powinni pić samotnie
- W żadnym miejscu i o żadnej porze kompanie - rzucił nieznajomy, biorąc od Jacka swoją kolejkę.
- Co Cię sprowadza w te okolice Panie... - zaciął się młody Roseway uświadamiając sobie w swym pijanym umyśle, że nie zna nazwiska podróżnego
- Bill Maxton. Bardzo mi miło - ukłonił się przed obydwoma mężczyznami. - Żeby niezbyt męczyć wasze dzisiejsze głowy, tego zimnego wieczoru Panowie powiem w skrócie, że mam na oku - tu przerwał na chwile, poprawiając swoją czerwoną chustę - Pewną transakcję na żywność.
- Rozumiem. - odpowiedział John, pijąc podaną przez Jacka szklankę whisky - Proste rzeczy, bez których nie możemy żyć.
- Dokładnie. W tych nieprzyjemnych i pełnych wariactw czasach takie czynności wydają się nadmiar nudne. - dodał Bill, pijąc whisky.
Obserwując go, stary Mason zauważył, że jego oczy mają pewien dziwny wyraz. Nie są pełne przygnębiającej pustki, jaką zalewał każdego dnia syn Johna Roseway'a. Była ona znacznie bardziej przerażająca. Jego zielone oczy nie miały żadnego wyrazu, tak jakby pozbawił się kompletnie duszy.
- Niesiesz jakieś wieści z dalszych szlaków towarzyszu? - zapytał Jack nalewając Maxton'owi kolejną kolejkę, gdyż też machnięciem ręki dał mu sygnał, że jest gotowy na więcej.
- Cóż pewna nieprzyjemna sprawa obiła mi się o uszy. - zaczął wlewając w usta ognisty trunek - Kilka dni drogi stąd zdarzyła się niezła zadyma. W małym miasteczku podobnym do tego. Jak ono się nazywało, a tak! Westwings. Bardzo przykra sprawa. Wszyscy ludzie zamieszkujący to miejsce zostali wybici w pień w ciągu nocy. Podobno ich rozerwane ciała walały się po każdym z budynków.
- Brzmi jak robota tych przeklętych czerwonych! - Krzyknął pełen pijackiej wściekłości Franklin
- Niech ich piekło pochłonie - dodał równie donośnie Maxton
Jack chwile się zastanawiał drapiąc się po swej łysiejącej głowie, po czym rzekł.
- Czy domeną Indiańców nie jest przypadkiem skalp? Skoro byli rozerwani brzmi to, jak atak bestii. Słyszałem kiedyś za czasów, kiedy jeszcze nie miałem w planach nawet tego saloonu tu i ówdzie o czymś takim. - Mason nalał sobie kolejkę, niemal natychmiast ją wypijając i kontynuował - Nie wiem nawet, jak to określić. Legendą? Otóż mówił mi to stary Scott McFry, Panie świeć nad jego duszą. Opowiadał, że podobno wszystkie te ataki zaczęły się razem z przypływem nowych mieszkańców wprost z Europy. W miasteczku Rigsin zaczęło się wszystko. Mawiał, że przeklęte istoty, ludzie z wielkimi kłami spijającymi krew ze swych ofiar przywitały mieszkańców nocą. Żaden nie przetrwał z wyjątkiem pastora i szeryfa, jak mu było? Bodajże Ethan McFly...
- Bzdury pleciesz jak mało kto Jack - wtrącił się Franklin
- Chyba trochę za dużo whisky starcze - dodał szyderczo Maxton
Nagle z rogu lokalu dobiegł ich niski, basowy głos, który Mason usłyszał jedynie raz kilka godzin temu. Do głosu doszedł starzec palący papierosa.
- Każda opowiastka ma w sobie ziarnko prawdy. Młodzi, a ciemni jak tabaka w rogu - rzekł, po czym odpalił kolejnego papierosa.
Najwyraźniej Maxtonowi się to nie spodobało, gdyż szybko wstał od lady, po czym podszedł do stolika, przy którym siedział starzec. Ten mimo pewności, że słyszał szybkie stukanie kowbojek, to nie miał zamiaru ruszyć się z miejsca. Gdy ten w końcu ustał nad nim, nieznajomy podniósł powoli głowę, aby móc się mu dobrze przyjrzeć.
- Wypluj lepiej te słowa dziadku. - powiedział powoli sięgając do pasa po rewolwer
- Splunąć mogę Ci jedynie w twarz - odparł starzec
- Panowie beż żadnej burdy! - poprosił Jack - Wrażeń szukajcie na zewnątrz.
Bill Maxton mimo szczerej chęci zabicia starca w czerni opanował się i rzucił mu szydercze spojrzenie. Wziął jedynie szklankę pełną trunku ze stolika nieznajomego, po czym wypił ją na raz. W jednej chwili poczuł, jak całe jego wieloletnie wnętrzności zaczynają płonąć. Złapał się obiema rękoma o stół i opuścił głowę, rozdziawiając usta. Jego oczy momentalnie stały się całe czerwone, a zęby zaczęły zamieniać się w długie kły, które Jack mógłby przysiąc, że mogą przegryźć stal. Starzec w czerni patrzył spokojnym wzrokiem na to, co dzieje się z Billem, po czym w ciągu sekundy wyciągnął drewniany kołek i wbił mu prosto w serce. Jack Mason nigdy wcześniej ani później w swym życiu nie widział nic równie przerażającego. Krzyknął razem z Franklinem z całych sił.
**********
Pastor Marshall czekał naprzeciwko saloonu obok dwóch koni. Noc była spokojna, niektórzy mogliby rzec, że niema. Nie słyszał pijanych ludzi ani wycia kojotów. Mimo spokoju, jaki panował w okolicy czuł niepokój, który towarzyszył mu za każdym razem, kiedy rozdzielał się z Ethanem. Właśnie przecierał swoje zmęczone oczy, gdy usłyszał krzyki dobiegające z lokalu. Po chwili zobaczył jak pewien młody, zataczający się na lewo i prawo człowiek oraz stary łysawy człowiek wybiegają z budynku. W głowie miał już różne niepokojące scenariusze pełne krwi na deskach należącej do jego starego przyjaciela Ethana McFly. Spadł mu kamień z serca, gdy zobaczył, jak jego druh cały i zdrowy wychodzi z saloonu.
- Boże Ethan myślałem, że coś Ci się stało! - krzyknął - Nie mogłeś tego zrobić w bardziej ustronnym miejscu. Raczej nie chciałbyś, aby zwiększono nagrodę za Twoją głowę.
- Moja głowa już i tak potrzebuje odpoczynku na wieki Marshall - odparł, wycierając twarz z krwi Billa, robiąc przy tym grymas pełen obrzydzenia - Nagroda mniejsza czy większa wciąż jest atrakcyjna, wiec mi to obojętne. Niech dadzą mi czas uregulować swój dług wobec Rigsin.
- Czyli masz coś nowego? - zapytał zaciekawiony pastor.
- Bill niestety nie miał zbyt wiele do powiedzenia po drinku ognistej z czosnkiem, który dorzuciłem kiedy rozmawiał barmanem. Na szczęście znalazłem to - odpowiedział Mcfly, po czym wyciągnął kopertę. - Piszę w nim, że za dwa dni to ścierwo miało się spotkać z Williamem O'Connorem. To na pewno kolejny z naszej listy. Zostało jeszcze trzech tych sukinsynów, którzy zabrali nam nasz dom Marshall. - przerwał w celu odpalenia papierosa - Zbyt daleko zaszliśmy, aby odpuścić. - dodał
Ethan wyciągnął nóż spod swojego płaszcza. Podciągnął rękaw i przejechał nożem po ręku, robiąc sobie krwawy ślad, zaraz obok pięciu innych zabliźnionych już podobnych do tej kresek. Marshall nigdy nie mógł wytrzymać widoku tego, jak jego przyjaciel się okalecza na znak trofeum po zabiciu kolejnego przeklętego bytu zamieszkującego Dziki Zachód. Po całej tej czynności McFly wskoczył na konia. Podobnie zrobił Pastor. Parę minut później zostawili miasteczko New Campshine za sobą.


__________________________________________________________
Mam nadzieję, że podoba wam się ten krótki one shot. Ostatnio grałem sporo w Red Dead Redemption i jakoś złapałem wenę na napisanie czegoś krótkiego, gdzie akcja będzie się działa na Dzikim Zachodzie. :)

Pozdrawiam wszystkich i czekajcie na coś nowego. :)

Zdradziecka Whisky (One Shot)Onde histórias criam vida. Descubra agora