Intronizacja Rozdział 15

51 4 0
                                    

Dean

Arando. Strona Wschodnia, 2032 rok

Spojrzałem na mapę. Zobaczyłem, że nie ma na niej żadnego cmentarza. Zerknąłem z nad kartki na okolice, która była rozsiana grobowcami. Musiałem przejść przez park sztywnych. Potem mogłem znaleźć się blisko wieży. Oczywiście, gdy tylko postawiłem stopę na czarnej mogile wyłoniły się trzy postacie.

- Nie no pewnie. Nie mogła pójść łatwo – rzekłem patrząc na zjawy. - Mam dzień na dotarcie. Dzień na przygotowania, a wy sobie akurat teraz wyłazicie. Nie możecie poczekać na innych ludzi? –Spoglądali na moją postać. W końcu jeden z nich odezwał się do mnie.

-Takimi niegdyś byliśmy, jakimi wy dziś jesteście. Jakimi jesteśmy teraz, takimi i wy będziecie. Po co iść dalej? Zostańcie z nami.

- Nie dziękuje, ale pewnie odmowy nie przyjmujecie? – spytałem.

- Zostań chłopcze z tymi, którzy zabiorą cię do wiecznego raju. Ukoją twoje zmęczone stopy, utulą twoje marne ciało i zagoją ranny na duszy.

- Nie. – Zrobiłem kilka kroków w tył. Ziemia zaczęła stawać się jedną wielka papką, która pochłaniała moje stopy. Zapadałem się, a oni podeszli do mnie bredząc bez przerwy.

-Przecież rodząc się zaciągnąłeś wobec nas dług. Twoim obowiązkiem jest umrzeć.

- Tu i teraz! – Krzyknęła druga postać, a mi aż włosy na karku i dłoniach się zjeżyły.

W końcu zauważyłem, że jedna z kostuch ma zbyt długi bandaż, a więc pociągnąłem za niego. Tkanina zaczęła spadać z postaci. Ta postanowiła uciekać ode mnie. Dzięki temu wywlokła mnie z błota, która pochłaniało ciało. Opadłem na kamienny nagrobek roztrzaskując go niczym drewniany płotek. Zabolało. Nie czekając na dalsze wydarzenia podniosłem się i zacząłem uciekać w kierunku wieży. Dobiegłem do głównego wejścia porośniętego roślinnością. Zacząłem je otwierać. Drzwi zaskrzypiały, a po chwili usłyszałem kobiecy głos. Odwróciłem się i ujrzałem ciemną skórę odzianą w zieloną tkaninę. Na klatce piersiowej opadały grube kolorowe korale. Na samym środku widniała czaszka, a w dłoni trzymała nóż zrobiony z kła zwierzęcia. Podniosłem głowę do góry, gdy jej blask przestał mnie oślepiać. Zobaczyłem czerwone włosy, brązowe oczy wpatrywały się we mnie, a jej barwy wojenne zaczęły mi się podobać.

- Kim jesteś? – spytała.

- Człowiekiem – odparłem. Ona zamachnęła się nożem i przecięła tkaninę mojej bluzki na lewym ramieniu.

- Kim jesteś, głupcze?

- Wypraszam sobie głupca – burknąłem.- Może jestem szaleńcem, świrem, ale nie głupcem...

- Mów! – przerwała mi swoim okrzykiem, który powinien dać do zrozumienia, że to nie czas na żartobliwe docinki.

- Jestem Dean – rzekłem. – Przychodzę, aby poprawić to co zostało zniszczone. A raczej niedokończone dwadzieścia lat temu.

- Dwadzieścia lat temu pogrzebano nas żywcem – szepnęła. Zobaczyłem smutek na jej twarzy. - Niebo spadło nam na głowę, a ziemia pochłonęła wielu z naszych.

Przyjrzałem się bardzo uważnie jej postaci i tym, którzy ściągali z siebie szmaty, które pomagały wyglądać im, jak mumię.

- Jesteście Indianami.

- Tak – odpowiedziała. - Pochodzimy z plemienia Karaża. – Podszedłem do niej i wyciągnąłem rękę na przywitanie. Wahała się, ale w końcu uścisnęła mi dłoń. – Po ataku zostało nas tylko dziesięcioro. Reszta zginęła.

- A to przedstawienie? – spytałem.

- Odstraszaliśmy pojawiających się zielonych ludzi z bronią – rzekł mężczyzna za nią.

- Ja nie zrobię wam krzywdy. Muszę coś tu włączyć, a potem odejdę. – Przyglądałem się ludziom. Potem zerknąłem jak za drzew wyłoniła się reszta tubylców. Postanowiłem, że muszę ich zabrać ze sobą. – Pójdziecie ze mną.

- Dlaczego? – spytała Indianka.

- Wojsko znów przyjdzie, aby was... - Patrzyła na mnie, a reszta jej ludu przybliżyła się do nas. – Źli ludzie pojawią się, aby was zabić, ale my uciekniemy.

- My chcemy tu zostać, przyjacielu.

Patrząc na nią zrozumiałem, że nie tylko my ucierpieliśmy. Popatrzyła na mnie, a ja wszedłem do środka wieży. Później... Po dwudziestu minutach stałem na zewnątrz. Patrzyłem jak pole zapada się i pochłania w środku swojej powłoki mieszkańców. Pomyślałem wtedy, że niegodna śmierć jest tylko wtedy, gdy pragniemy przeżyć za wszelką cenę. Za cenę innego życia. Odszedłem.

______________________________________________

Becky

Strona Północna

Po wyjściu z wieży biegłam jak najszybciej, aby pole magnetyczne nie objęło mnie. Nie wiedzieliśmy ile dokładnie zajmuje objętości. Jedyne, co ustaliliśmy to fakt, że miało objąć tereny zabudowane. Tu nie było żadnych wyznaczników. Nie wiedziałam, gdzie kończy się strefa zabudowana, a gdzie zaczyna las. Na szczęście w ostatniej chwili moje ciało zostało odrzucone przez siłę, z jaką pole opadło na ziemię.

- Miałam szczęście. - Podniosłam się z piaszczystego terenu i spojrzałam za siebie. Mam cztery godziny, aby dotrzeć do ruin miasta tak, aby pole magnetyczne nie odcięło mi dostępu do morza. – Dam radę. Dam radę. – Powtórzyłam klika razy na głos.

Moją motywację przerwał ryk zwierzęcia. Po chwili stanął przede mną tygrys bengalski. Był dużym, pięknym zwierzęciem. Jego ubarwienie pomarańczowo-brązowe z czarnymi pręgami wyłaniało się jakże wyraziście na tle pociemniałej roślinności. Byłam zachwycona jego widokiem. W końcu mnie zauważył i zaczął biec w tym kierunku. Do tego przeraźliwie ryczał ukazując białe kły. Zaczęłam uciekać, ale nie widząc dla siebie szans skręciłam w przeciwnym kierunku. Tam znajdowały się piaski ruchome. Biegłam, co jakiś czas odwracając się, a kiedy tygrys przyspieszył i jednym wielkim skokiem chciał się na mnie rzucić opadłam na ziemię. Bestia już opadała swoimi łapami na moje ciało i otwierała paszcze. Wykonałam przerzut nogami i wpadł do piasków. Uklęknęłam. Patrzyłam jak walczy o życie. W końcu jego żółte ślepia spojrzały na mnie ostatni raz. Zniknął w otchłani złocistego piasku.

________________________________________________________

Leati

Strefa Zachodnia

Stanąłem tuż za polem magnetycznym, który miał kolor jasnego jedwabiu. Promienie słońca docierały do jego ścian i zaczął się mienić kolorami tęczy. To było piękne. Niestety to co piękne nie zawsze dobrze się kończy. Ruszyłem w drogę powrotną. Mijałem ostatni raz drzewa, kamienie, a moim uszom dochodziły odgłosy zwierząt.

Stanąłem przy końcu lasu i spojrzałem za siebie, a kiedy się  odwróciłem otrzymałem silny cios w twarz. Zachwiałem się, ale ustałem na nogach i odsłaniając włosy z twarzy spojrzałem na postać. Była przerażająca. Ciało było poszarpane, pokryte bliznami. Można było dojrzeć przebijające skórę kości. Jego czerwone oczy nabierały jakby jaśniejszego odcienia. Na dodatek w miejscu, gdzie jest serce pojawiła się czerwona plama, która krwawiła. To coś podeszło do mnie i swoimi łapami, z których wystawały długie szpony złapał za moją twarz. Zaczął nią rzucać o korę drzew. W oczach zaczęło mi ciemnieć, a na twarzy pojawiła się krew. Opadłem i poczułem jak wbija mnie z całej siły w ziemię.

- Leati!

Wdusił z siebie moje imię. Odwróciłem się do niego, a jego prawa dłoń wbiła się w moje ciało. Podniósł mnie do góry na swojej szponie. Uniósł prawie do tła błękitnego nieba i rechocząc mocniej zagłębił pazury w skórze. Czułem ogromny, przeszywający ból. Później odrzucił pokrwawione ciało, które bezwiednie opadło na ziemię topiąc się we własnej krwi.

Intronizacja Tom 1Where stories live. Discover now