Rozdział 1

42.1K 2.2K 1.4K
                                    

15 sierpnia, 14 dni przed Pełnią Księżyca

Julia zawsze twierdziła, że lęk przed wodą kiedyś mnie zabije.

Tylko o tym byłam w stanie myśleć, przelatując nad oceanem. O strachu, rozległej wodzie i o niej. Nie o wymianie, pierwszym spotkaniu z rodziną goszczącą, podniecającym oddechu nadchodzącej przygody na karku – nadal do mnie nie docierało, że program już się zaczął – a o tym, że pierwszy raz od trzech lat znów będziemy na jednym kontynencie.

Może nawet w tym samym stanie.

Odetchnęłam z ulgą, gdy koła samolotu z impetem uderzyły o beton pasu startowego. Udało się.

Gorące, kalifornijskie powietrze buchnęło mi w twarz zaraz po wyjściu z kabiny. Przystanęłam na chwilę i zrzuciłam plecak na ziemię, gdy pasażerowie wciąż w pośpiechu opuszczali samolot. Naprawdę dotarłam aż tutaj, po tylu miesiącach snucia planów, przekonywania rodziców i wypełniania niezliczonej ilości dokumentów. Do Ameryki, do Julii, do Los Angeles. Niemal czułam mrowienie pod stopami z rosnącej ekscytacji, patrząc na oddalony jeszcze napis LAX i przypominającą statek kosmiczny budowlę.

Welcome to the United States of America, przeczytałam, zjeżdżając ruchomymi schodami na odprawę celną. To się działo naprawdę!

Każdy kolejny krok i związane z przylotem formalności przyprawiały mnie o rosnący ból głowy. Nie spodziewałam się, że jet–lag nadejdzie tak błyskawicznie, że na samym lotnisku przyjdzie mi pokonywać tak wielkie odległości ani że aż tyle to wszystko potrwa. Na ostatnim już etapie, przy wypatrywaniu bagażu, usiadłam na podłodze i oparłam się o ścianę. Podczas lotu marzyłam, by móc w końcu rozprostować nogi na ziemi, a teraz, po niemal trzech godzinach stania w kolejkach, ledwo nimi powłóczyłam.

To jeszcze nie koniec.

Zgubiono mój bagaż.

Potarłam zbolałe ramiona i przeczesałam palcami mokre od potu włosy na karku, rozglądając się za miejscem, w którym mogłam wypełnić stosowny formularz. Dziewczyna w krwistoczerwonych włosach przeprowadziła mnie przez całą procedurę.

Lotnisko było ogromne, znacznie większe od tego w Manchesterze, na które tak często latałam do brytyjskiej części korzeni od strony ojca. Przez gwar tłumu ludzi, ich kroków, głośnych rozmów i klekotu walizek przebijał się tylko radiowy głos nadający komunikaty dla podróżnych.

Znalazłam wreszcie halę, gdzie już od dłuższego czasu powinna na mnie czekać rodzina goszcząca – Evansowie, u których spędzę najbliższy rok. Pogodziłam się z faktem, że nie wywrę na nich piorunującego pierwszego wrażenia. Pragnęłam tylko jak najszybciej dotrzeć do swojego nowego domu w Lafayette na obrzeżach Miasta Aniołów, rzucić się na łóżko i utonąć w miękkim materacu.

Rozejrzałam się. Połowa sierpnia to wciąż gorący sezon dla turystów, co widać było po ilości ludzi wylewających się z lotniska na błyszczący w popołudniowym słońcu parking. Część z nich właśnie wróciła z wakacji w innym zakątku świata i teraz wymieniali uściski z bliskimi.

Niektórzy byli zbyt elegancko ubrani, by przyjechać tu w innym celu niż biznesowym. Przed przylotem żartowałam z mamą, że niczym paparazzi wypatrzę dla niej znane osoby, ale teraz ledwo miałam siłę szukać wzrokiem Evansów, a co dopiero kogoś sławnego.

Zaskoczyła mnie ilość wojskowych. Wcześniej nie zwróciłam na nich szczególnej uwagi, ale teraz, znów dostrzegając mężczyzn o skupionym spojrzeniu i żołnierskiej postawie, zaczęłam się zastanawiać, czy oczekiwali przylotu jakiejś ważniej osobistości, czy to po prostu było tutaj na porządku dziennym.

BuenaventuraWhere stories live. Discover now