Kończąc wiązanie jednego tych koków, które wyglądały bardziej jak niezgrabna kupa kłaków podtrzymywana przez jakąś niewidzialną siłę, skierowałam się do kuchni. Tak, jak się spodziewałam, Louis zdążył się już rozgościć. Szczerze? Przywykłam do widoku jego, nachylonego nad gazetą, z kubkiem herbaty w dłoni. Z punktu widzenia osoby trzeciej, mógłby wyglądać jak typowy, stereotypowy wręcz, Anglik, który co rano sprawdza prasę, w oczekiwaniu na to, aż dziewczyna (w tym wypadku wypadało na mnie) poda mu śniadanie. Poważnie, jedynym, czego brakowało na tym obrazku, były naleśniki, tudzież jajko na bekonie. Wyobraźnia podsuwała mi coraz to kolejne scenariusze i nijak nie mogłam powstrzymać tego rozmarzonego uśmiechu, który mimowolnie pojawił się na mojej twarzy.

Otrząsnęłam się dopiero po dobrej chwili, napotykając pytające spojrzenie chłopaka. Pokręciłam głową, spuszczając wzrok na podłogę i z zaplecionymi na piersi ramionami, podeszłam do blatu, gdzie czekały na mnie tosty, czyli właśnie to, na co liczyłam, wpuszczając go do mieszkania.

- Jedz szybko i jedziemy, do ciebie mamy pół godziny drogi, ale obiecałem Niallowi, że przyjedziemy w końcu obejrzeć ten ich domek. Little Amwell wzywa - zaśmiał się, a ja niemal zakrztusiłam się posiłkiem w reakcji na jego słowa.

- Pół godziny? - zapytałam, wciąż pokasłując i chrypiąc, jakbym zerwała struny głosowe. - Mówiłeś, że jedziemy do moich rodziców. Gdzie ty chcesz jechać pół godziny?

- No do Cheshunt, a gdzie indziej?

- Kochany, uwierz, droga do Cheshunt nie zajmuje pół godziny. Chyba, że masz helikopter - powiedziałam, jednak ze swoich słów zdałam sobie sprawę, dopiero gdy napotkałam jego roziskrzone spojrzenie. - Nawet się nie waż! Nie polecę tym zasranym śmigłowcem nigdy więcej.

- Przecież ja nic nie mówię - parsknął, unosząc ręce w obronnym geście. Zerknęłam na niego wilkiem, po czym biorąc do ust ostatni kęs tosta, udałam się z powrotem do sypialni, by spakować całą resztę pierdół, potrzebnych do wyjazdu. Zabrałam kosmetyczkę, raz jeszcze sprawdzając jej zawartość i marszcząc brwi na widok małych opakowań moich leków. Nie miałam jednak czasu długo zastanawiać się nad tym, czy na pewno brać je ze sobą, bo z przedpokoju dobiegł mnie zniecierpliwiony głos Louisa.

Mieszkanie opuściliśmy po dobrych kilku minutach kłótni o to, w czym powinnam iść. Sama chciałam ubrać jedynie jesienny płaszcz, jednak chłopak uparł się, żebym założyła coś cieplejszego. Koniec końców wyszło, rzecz jasna, na jego i na zewnątrz wyszłam w zimowej kurtce, opatulona szalikiem i z czapką na głowie. Nie dało się ukryć, że czułam się jak skończona idiotka, paradując w ciuchach jak na Syberię, kiedy na ulicach pierwszy raz od września świeciło słońce. Niemrawo, bo niemrawo, ale świeciło, do cholery.

Wsiedliśmy do Mustanga, a moja torba wylądowała za fotelami, tuż obok tej należącej do Louisa. Początkowo, udając kompletnie obrażoną, starałam się ignorować wszelkie jego próby zwrócenia mojej uwagi, jednak kiedy w głośników wydobyły się pierwsze dźwięki „Paradise City", a szatyn zaczął szturchać mnie w ramię ze słowami „no dalej, śpiewaj, przecież wiem, że chcesz", nijak nie mogłam zaradzić na uśmiech, formujący się na mojej twarzy. I rzeczywiście, zaczęliśmy śpiewać razem z wokalistą Guns n' Roses, dodatkowo naśladując dźwięki gitary przy każdej solówce Slasha i zarzucając głowami niczym prawdziwi rockandrollowcy. Śmialiśmy się jak głupi i już po kilku minutach nie byliśmy w stanie złapać tchu przez nasze wygłupy. Mimo to, Louis osiągnął swój cel, złość zdecydowanie przeszła mi na dobre.

- Więc, jaki mamy plan? - zapytałam, a chłopak spojrzał na mnie przelotnie, unosząc brwi pytająco, by po paru sekundach wrócić wzrokiem na drogę. - No wiesz, skoro chcemy jechać jeszcze do Amwell, o której chcesz tam być?

Fire in My Heart | L.T. (GITD sequel)Where stories live. Discover now