Rozdział 11 - Si vis pacem, para bellum.

6 2 1
                                    

Raca sygnalizacyjna poszybowała w górę, rozpraszając mrok czerwoną, jaskrawą łuną, by po chwili opaść w dół i zgasnąć gdzieś na niebie.
Chudy wybiegł z klatki schodowej.
- Przepraszam Daniel, wygłupiłem się.
- W porządku, to nie ma już znaczenia... Przygotujcie się.
Daniel upuścił na dach komisariatu niepotrzebny już pistolet sygnałowy, a zaraz po nim na wpół dopalonego papierosa, którego przygniótł nerwowo butem.
- Może być gorąco.
Sprawdzając stan naboi w swoim karabinie snajperskim, otarł na koniec nos dłonią, i założył z powrotem na twarz gumową osłonę z filtrami. Ja z chudym chwilę po tym zrobiliśmy to samo.
Na niebie zobaczyliśmy silny blask. Lecz nie była to gwiazda, tylko wojskowy śmigłowiec z zapalonym reflektorem, zwabiony wystrzeloną przez Sokoła racą.
- Szybcy są, nie ma co. - Chudy chwycił za broń.
- Schowaj to. Chyba, że chcesz ich sprowokować do otwarcia ognia?
Daniel wybuchowo zganił Artura, zapalił latarkę ultrafioletową i trzymając ją w dłoni zaczął wymachiwać w stronę nadlatującej maszyny. Oślepiający snop światła z reflektora umieszczonego na śmigłowcu skierowany został idealnie na naszą trójkę. Podmuchy powietrza wytwarzane przez łopaty śmigieł targały naszymi ubraniami we wszystkich kierunkach. Cofnęliśmy się kilka kroków aby śmigłowiec mógł wylądować bez przeszkód. Pilot posadził z gracją wysłużonego już Black Hawka na dachu posterunku i wyłączył silniki. Zrobiło się zdecydowanie ciszej.
Drzwi przedziału dla załogi rozsunęły się na bok. Na dach budynku wyskoczyło trzech zamaskowanych żołnierzy, z uniesionymi karabinami wymierzonymi wprost w nas.
- Rzućcie broń! - Wydał rozkaz jeden z nich.
Spojrzeliśmy się na siebie. Chudy rzucił karabin na ziemię, który zabrzęczał metalicznie uderzając o żelbetowy dach.
Po chwili ja zrobiłem to samo ze swoim Sztucerem. Daniel spojrzał na mnie jakby się nad czymś zastanawiał, a po chwili zlustrował Chudego. Wahał się, rzucić broń, poddać się, czy nie.
Usłyszeliśmy dźwięk karabinu. Wydający wcześniej rozkazy żołnierz puścił serię w niebo.
Daniel uległ.
Schylił się i delikatnie, z dbałością o swój karabin odłożył go na dachu budynku.
- Teraz na kolana!
Razem z Chudym przeniknęliśmy wzrokiem Daniela w nadziei, że jakoś przejmie inicjatywę i opanuje sytuację.
Kolejna seria z wojskowego karabinu została wystrzelona w powietrze, której odpowiedziało donośnie echo i ryk jakby kogoś obdzierano ze skóry.
- Na kolana, ale już! - Mężczyźni wycelowali broń wprost w nasze głowy.
- Róbcie co mówi. - Daniel rzucił donośnie, i ukląkł zakładając jednocześnie ręce za głowę.
Nie mieliśmy wyjścia. Poddaliśmy się wszyscy.
Złość przeszywała moje ciało od wewnątrz. Mieliśmy się postawić, wyeliminować wrogów, a poddaliśmy się jak tchórze, bez żadnego oporu. Nerwowo patrzyłem na Chudego. Miał przecież jeszcze 92-kę skitraną pod swoją bluzą.
On również spojrzał na mnie, jednak tym razem nasza telepatia nie zsynchronizowała się. A może Chudy również myślał o tym żeby wyciągnąć spluwę i z zaskoczenia wpakować w wojskowych kilka kół? Może, i tak... Może jednak zdołał przekalkulować, że nie da rady powalić trzech wrogów. Może dzięki temu, że nie sięgnął dłonią po broń nadal żyliśmy?
Chudy spoglądał na mnie, i patrzył jak i ja zakładam ręce za głowę, dając jasny sygnał: poddaje się.
Wojskowi zbliżyli się ciągle mając nas na muszce. Obeszli nas dookoła i przykładając lufy swoich broni do naszych pleców przewrócili nas do pozycji leżącej. Ze śmigłowca wyszedł jeszcze jeden żołnierz. Wyższy stopniem. Od razu można było to rozpoznać po ubiorze i nonszalanckim sposobie poruszania się. W dłoni trzymał latarkę. Podszedł do Sokoła, a ten nieznacznie uniósł głowę. Mężczyzna zaświecił mu w oczy.
- Si vis pacem... - Zaczął.
- Para bellum. - Daniel dokończył zdanie.

Mężczyzna wyciągając do niego rękę pomógł mu wstać. Razem z Chudym odetchnęliśmy głęboko, z ulgą. Poderwaliśmy się z ziemi, jednak stojący nad nami mężczyźni z powrotem sprowadzili nas do parteru.
- Leżeć kmioty! - Powiedział do mnie jeden z nich, przyciskając mnie butem do betonu.
- Daniel... Kurwa, co jest? - Chudy krzyknął.
Daniel nie odpowiedział nam. Spojrzał tylko na nas przez ułamek sekundy, kiedy ściągał maskę z twarzy.
- Zamelduj Staremu, że zabezpieczyłem dane i zatrzymałem jego dwóch pupilków. - Wyciągnął z kieszeni pendrive i pomachał przed oczyma swojego kolegi.
- Ty Judaszu! Ty Kurwo...
Chudy zagotował się widząc jak Sokołowski spoufala się z wrogiem. Jego zapędy zostały jednak szybko pochamowane przez kopniaki, które raz za razem zaczęły trafiać w jego tułów. Chudy wierzgał, i chciał się jakoś wyswobodzić, by również uderzyć swojego oprawcę. Widząc to mężczyzna stojący nad Chudym znów wystrzelił pociski ze swojego karabinu w niebo.
- Pojebało cię Cyna! - Odepchnął go Daniel i wyrwał mu jego broń z rąk. - Chyba nie chcesz tu zwabić zarażonych?
- Ciebie pojebało Sokół. - Chudy splunął mu pod nogi. - Chuj ci w dupę, Ty jebany zdrajco!
- Zamknij się! - Daniel uderzył go w żebra kolbą trzymanego karabinu. - Nie wiesz o co w tym wszystkim chodzi... Ja tylko wypełniam swoje obowiązki.
- Zdrada przyjaciół? To nazywasz obowiązkiem? - Tym razem ja wykrzyczałem w jego stronę.
- Jak śmiesz się nazywać moim przyjacielem? - Nachylił się nade mną. - Gdzie byłeś kiedy staczałem się na dno? - Patrzył mi prosto w oczy. - Gdzie byłeś kiedy wyjadałem resztki ze śmietników? No gdzie? Gdzie kurwa wtedy byłeś?
- A ty gdzie byłeś kiedy chowałem matkę, a Chudy ojca? Każdy ma własne problemy.
- Teraz na pewno... - Opuścił ton głosu. - Moje problemy się skończą kiedy dostarczę was Czerwińskiemu, a wasze dopiero zaczną.
- Mogłeś wydać nas od razu, a nie nas wodzić za nos! Gdybym tylko wiedział, to sam bym cię zabił wtedy przy tej windzie... Jak Boga kocham zajebałbym cię bez mrugnięcia okiem. Niech mnie te przydupasy mocno trzymają, bo zabije cię choćby zaraz. - Groził mu Chudy.
- Sam nie dotarłbym do tych danych... - Podrzucił pendrive i chwycił go znów w dłoń. - A teraz mam dwie pieczenie na jednym ogniu. Dane o wirusie są bezpieczne. Można spalić to miasto. - Uśmiechnął się.
Arogancki,kłamliwy dupek, nie ma co.
A my jeszcze gorsi debile, że daliśmy się tak podejść i oszukać. Mieliśmy znaleźć lekarstwo, uratować miasto i rozliczyć się z Czerwińskim, a koniec końców sami wpadliśmy w ręce Czerwińskiego.
- Odezwał się? Masz go na linii? Zaraportuj mu do cholery, że nie możemy dłużej czekać. - Daniel pieklił się, aż jeden z jego nowych towarzyszy połączy go z kimś przez radio. - Jebać drogę służbową... Sam mu to powiem.
Daniel wyciągnął radiotelefon zza pazuchy.
- Cały czas miałeś kontakt z tym dupkiem? - Patrzyliśmy jak próbuje nawiązać łączność z tym draniem Czerwińskim.
- Nie płacz... Trzeba było zostać w wojsku. Nie byłbyś w tym miejscu gdzie teraz... O mnie dbają, nie zostawią mnie tutaj.
Czerwiński wbrew zapewnieniom swojej lojalności nie odpowiedział Sokołowskiemu.
- Haha... - Zaśmiał się z pogardą dla zdrajcy Chudy. - Chyba jednak cię zostawią.
Daniel zaczerwienił się ze złości.
- Związać ich! I wrzucić do śmigłowca! Szef musi być zajęty. Kiedy zobaczy kogo mamy na pewno nas wynagrodzi.
Zaczęliśmy wierzgać i wić się niczym węże, aby uniknąć związania i pojmania. Wojskowy który wcześniej chciał nas uspokoić wystrzałem karabinu, zrobił to kolejny raz, tym razem ciągnąć za spust mniejszego pistoletu. Seria wystrzałów rozbrzmiała nad naszymi głowami, odbijając się echem w miasteczku.

Niedomknięte drzwi wyjściowe na dach trzasnęły mocno o mur. Z klatki schodowej wylała się horda zarażonych, niczym woda z koryta rzeki podczas powodzi. Piętnastu, może dwudziestu, nie byłem w stanie oszacować.
Biegli w naszą stronę, zaciekle, coraz szybciej i szybciej skracając dystans. Ich rozbieganie, wytrzeszczone, nieobecne oczy skakały chaotycznie po każdym z nas, obserwując nas bacznie. Z ust sączyła im się gęsta piana. Większość z nich ryczała donośnie, ale kilku powtarzało coś, jakieś niezrozumiałe słowa - ale nie do nas, tylko do siebie. Jakby jeszcze pod tą rozwścieczoną warstwą mięsa, tam głęboko w ich sercu, w ich duszy, tliły się ostatnie resztki człowieczeństwa. Biegli potykając się jeden o drugiego, i cicho bełkotali - Śmierć... Uciekajcie... Pomocy... Już czas... Uciekajcie...
Nim zdążyliśmy się poderwać, zareagować, przygotować się do odparcia ataku, do ucieczki - w drzwiach pojawił się kolejny. I od razu kolejny. I jeszcze jeden. Napędzani jakąś niewidoczną, niewidzialną siłą, jakimś instynktem, żądzą, ruszyli za wcześniejszą hordą wprost na nas.
I pierwszy z nich, lider, prowadzący, nachylił się, i taranem - niczym byk w toreadora - uderzył w pierwszego stojącego wojskowego, który zdążył pociągnąć za spust i krótka seria przeszyła ciało zarażonego. Oboje wydali okrzyk i padli na wznak na betonowy dach komisariatu. Zarażeni biegnący za swoim martwym już przywódcą rzucili się na leżącego mężczyznę i oblepili go szczelnie jak mrówki, kiedy znajdą upuszczonego przez dziecko loda.
Pozostali unieśli karabiny i rozesłali w stado Szajbusów serię wystrzałów. Ciała padały na dach. Jeden, drugi, trzeci, i czwarty, i piąty, i kolejny. Żołnierze strzelali celnie, ale liczba zarażonych jakby nie malała. Ciągle napierali, a miejsce tego który właśnie konał, zajmował następny, a później następny i następny.
Szajbusi nadal biegli, dalej napierali, zdobywali kolejne centymetry, przesuwając linię frontu coraz bliżej nas. Jedni w ubraniach - brudnych, podartych - inni całkiem nadzy. Niektórzy mieli złamane ręce lub nogi, inni byli okrutnie pokaleczeni. Niektórym wystawały wnętrzności, innym z pękniętych głów sączył się galaretowaty mózg. Jeszcze inni mieli powbijane w swoje ciała jakieś przedmioty, jakieś noże, jakieś kawałki metali i szkła.
Widok był przerażający - koszmarny. Miałem ochotę zwymiotować, ale organizm szybko zwiększył dawkę adrenaliny i kazał mi zacisnąć pięści, podnieść swój karabin który leżał na dachu budynku i stanąć do walki.
Podniosłem się kolan, kątem oka zobaczyłem, że Chudy też już złapał jakąś broń i wali do biegnących pomiotów.
Bam! Bam! Bam! - Rozbrzmiewały melodię wszystkie karabiny. Stanęliśmy z wrogami w jednej linii i odpieraliśmy zmasowany atak.
Jednak biegli kolejni, którzy wynurzali się z klatki schodowej jakby ze swojego gniazda. Biegnący na przedzie dopadli kolejnego wojskowego, jego ciało odskoczyło od uderzenia - padło. Rój zajął się nim w mgnieniu oka. Wykrzyczał tylko coś niezrozumiałego i zamilkł. Szajbusi sprawnie zajęli się nim wymachując rękami i kłapiąc swoimi szczękami. Tak jakby po to właśnie zostali stworzeni. Tak jakby całe życie wegetowali pod ludzką postacią, by teraz, w tej sekundzie, na tym dachu, jako pomiot szatana rozerwać tego młodego chłopaka na strzępy, by obmyć swoje twarze w jego krwi.
I tak się stało, jakby ich przeznaczenie właśnie się wypełniło. Krew trysnęła na Szajbusów, a za chwilę z nich samych również trysnęły ścieżki czerwonej cieczy, po tym jak ich ciała przyjęły serię żądlących naboi.
W końcu zrobiło się ich ciut mniej, ale napierali dalej zmuszając nas by cofnąć się na skraj dachu. Amunicja w moim magazynku kurczyła się z każdą sekundą, aż w końcu wyczerpała się do zera. Kilka metrów obok mnie stał Sokołowski, i jego broń również nie reagowała na naciskany przez niego spust karabinu.
Spojrzałem na niego, po chwili na jego kolegę, który leżał na ziemi martwy kilka metrów przed nami, a następnie znów na Sokoła. Ruszyłem w biegu do przodu, do tamtego martwego żołnierza spod którego ciała wystawał karabin. Daniel ruszył za mną, też zwęszył okazję by podnieść bezpański karabin. Ciało martwego żołnierza przysypane było truchłem Szajbusów, więc od razu zacząłem odrzucać je na boki, po chwili Daniel robił to samo. Nad naszymi głowami przelatywały kule wystrzeliwane przez Chudego i ostatniego z koleżków Daniela.
W końcu odkopaliśmy ciało. Żołnierz leżał bez skóry na twarzy, i wszystko miał połamane. Bialutkie odłamki kości wystawały mu z rąk i barków.
Chwyciłem za broń, ale Daniel wpadł na mnie z impetem i broń znowu upadła na beton. Tarzaliśmy się przez chwilę wymieniając ciosy. Pięść trafiła w moją twarz sprawiając mi ogromny ból. Wszystko zaczęło wirować, i świat spowolnił na kilka sekund jak za pomocą jakiegoś magicznego zaklęcia. Uniosłem głowę. Daniel już zdążył dopaść do karabinu i stojąc kilka kroków ode mnie naparzał w nadbiegających Szajbusów. Zaprzestali wybiegać z klatki schodowej, ale na dachu budynku wciąż znajdowało się ich dość sporo.
Coś przykuło moją uwagę.
Tuż obok mnie, na żelbetowym dachu leżał mały, owalny, plastikowy pendrive. Daniel musiał upuścić go podczas naszej szarpaniny, i niczego nie świadomy wolał chwycić za broń niż powalczyć o swój skarb. Ucieszyłem się w duszy odrobinę, tak jakbym idąc ulicą znalazł na chodniku dziesięć złotych.
Sytuacja z Szajbusami powoli zdawała się być opanowana, więc musiałem wymyślić lub zaimprowizować jak wykorzystać posiadany pendrive, i wyeliminować Daniela.
Ostatni Szajbus padł. Daniel skierował odruchowo broń na mnie.
- Rzuć broń albo go rozwalę! - Dysząc i sapiąc rozkazał Chudemu.
- Ani mi się śni! - Odpowiedział mu od razu celując w niego.
W oddali usłyszeliśmy charakterystyczny skowyt, który poznaliśmy już wcześniej podczas ataku Szpona, w którym zginął Scooby. Za chwilę odpowiedziało mu kilku zarażonych rycząc jeszcze głośniej. Z każdą sekundą nawoływania przybierało na sile i liczebności.
- Daniel za chwilę będzie za późno. Proszę Cię. - Chudy rzucił okiem na klatkę schodową. Sokół milczał. - Skurwysynu słyszysz mnie?!
Daniel spojrzał na Artura. To była moja chwila, mój moment próby - teraz, albo nigdy. Pochyliłem się i nie zważając na konsekwencję ruszyłem na Daniela. Nim zdążył oderwać wzrok od Chudego obaliłem go na glebę.
- Słuchaj przyjacielu. - Okładając zdezorientowanego Sokoła wykrzyczałem słowa do Chudego. - Odpalaj silniki i spływaj stąd jak najszybciej.
Chudy próbował wycelować broń w Daniela, ale wierciliśmy się oboje, co utrudniało mu zadanie.
- No już gazu... Ja sobie poradzę... - Rzuciłem w jego stronę pendrive. Daniel zauważył plastik, który mignął mu przed oczyma.
- Co Ty... - Chudy otworzył usta łapiąc lecący w jego stronę pendrive.
- Rób co mówię! - W końcu ruszył, a ja krzyczałem do niego tłukąc się z rozwścieczonym Sokołem. - Leć prosto do Myszora... Utwórz kopię zapasową i ją dobrze ukryj, by była naszą kartą przetargową... Odnajdź moją rodzinę.

STREFA MROKU - Czas końca. Where stories live. Discover now