Rozdział 5

39 6 0
                                    


Było coraz ciemniej, a ja nie znałam wyspy. Nie wiedziałam gdzie iść i jak znaleźć tę przeklętą ulicę księżycową. I jeszcze ten lęk przed ciemnością.

- Niech cię, Eleno, nawiedzą najbrzydsze nietoperze tego świata!

Dreptałam w tych swoich koturnach po kamieniach, żwirkach i innych partaninach. W oddali przebijał się księżyc, jednak chmury znacznie go przykrywały i uniemożliwiały widoczność drogi, którą i tak widziałam po raz pierwszy w życiu.

- Poczekaj! Ja się odegram z podwójną siłą! – idąc w mroku, coraz częściej i głośniej narzekałam na mamę.

Zaatakowały mnie jakieś owady, które uczepiły się, jak rzep psiego ogona. Zaczęłam wymachiwać rękami i wrzeszczeć ze strachu.

- Nienawidzę tego miejsca! Koszmarna wyspa!

- Przesadzasz. – usłyszałam w ciemności i zamarłam.

Jak mi Bóg świadkiem, byłam przerażona, jak nigdy w życiu. Zauważyłam nawet, że przestałam oddychać. Nie wiedziałam tylko, czy uciekać do przysłowiowego pieprzu, czy się odezwać?

- Wiesz, że nastawienie to połowa sukcesu? – znowu ktoś się odezwał. Tym razem skierowałam twarz w stronę głosu.

- Daj mi spokój. – mruknęłam i zrobiłam trzy porządne kroki w tył.

- Lęk przed nieznanym robi psikusa błędnikowi. – obiłam się o jakieś ciało i krzyknęłam, aż mnie gardło rozbolało.

Odwróciłam się z impetem i ujrzałam tego długowłosego Ponz... Poncjanczyka.

- Ty kretynie! – uderzyłam pięścią w jego klatkę piersiową.

Chociaż nie zrobiłam tego mocno, miałam nadzieję, że choć trochę go zabolało. Jednak on stał niewzruszony. Jak słup. Tyka. Filar. Sztywny drąg. Jeszcze bardziej mnie tym podjudził.

- Zapewne szukasz księżyca. – spojrzał w niebo i był denerwująco spokojny. Zupełna odwrotność naszego pierwszego spotkania.

- Tylko ciągle napotykam jakieś ciemne chmury. – spojrzałam na niego i widziałam, jak lekko uniosły się kąciki jego ust.

Ledwie znałam gościa a już mnie irytował do granic możliwości. Jednak starałam się zachować spokój, bo chcąc, nie chcąc, był jedyną osobą, która mogła bezpiecznie zaprowadzić mnie do domku.

- Wiesz, gdzie jest ta ulica? – nie wiem, skąd wiedział, że właśnie tam idę, być może doszukiwałam się drugiego dna, a chodziło mu o zwykły księżyc na niebie, a przynajmniej o jego światło. Zaryzykowałam.

- Jaka? – zapytał zdziwiony.

Czyli jednak inteligentny to on nie był.

- Via Della Luna. – wypowiadając to, miałam wrażenie, że się przedstawiam. Matka naprawdę miała fantazje, wybierając dla mnie takie imię.

- Prosto, w prawo i w lewo. – usłyszałam i przez chwilę myślałam, że schowaliśmy noże do kieszeni, jednak bardzo się myliłam.

Stał taki pewny siebie, że zaczęła pulsować mi żuchwa. Miałam ochotę strzelić go prosto w ten piękny pyszczek, ale zamiast tego, uznałam, że lepiej będzie faktycznie uciekać, gdzie pieprz rośnie.

- Pieprz się! – tematycznie wybuchłam i ominęłam go ze złością, kierując się na wprost.

- Nie złam nóg w tych bucikach księżniczki. – usłyszałam za sobą, ale nie zareagowałam.

Okruch Księżyca Where stories live. Discover now