45 🂡 spalone mosty

Depuis le début
                                    

Wróciłeś do Waszyngtonu bezpiecznie?

Kończę trening u Carmine za pół godziny, ale obiecałem wpaść jeszcze do jego nowego mieszkania. Jeżeli nie masz nic do zrobienia, możemy zjeść coś razem na mieście wieczorem :)

O ile nie masz mnie jeszcze dość po wczoraj. Bo ty... nie unikasz mnie, prawda?

Kciuki wiszące nad ekranem telefonu drżały, co rusz wystukiwały na klawiaturze pierwsze lepsze litery. Vincent czytał wiadomości po pięć razy, słowo po słowie, zlepiając je w pełne zdania. Szukał między wierszami podstępu, jakiejś szydery, czegokolwiek. Zamiast tego widział jedynie tę paskudną, obrzydliwą życzliwość Charliego, za którą tak tragicznie go nienawidził.

Blondyn podparł czoło na nadgarstku, uspokajając myśli na tyle, żeby wymusić jakąś sensowną odpowiedź.

Nie, nie unikam cię, Charlie.

Możemy się spotkać.

Seria kolejnych odpowiedzi napłynęła tak szybko, że Xiao przez sekundę zastanawiał się, czy Charlie przeczytał jego wiadomość.

To dobrze

Super

Pewnie

To do zobaczenia!!!

Wraz z przeczytaniem ostatniej wiadomości telefon wypadł z chudych, kościstych dłoni. Przeleciał między nogami, rozbił się na marmurowych płytkach, które chłonęły chłodem cały wrzący ogień w Vincencie. Blondyn przymknął powieki, chowając twarz w dłoniach. Oddech — na tym skupiał całą uwagę. Gdy pochłonie wszystkie myśli w spokojnych, głębokich oddechach, ogarnie go spokój. Potrzebował tylko chwili. Sekundowego spokoju, ciszy i oddechu, a wszystko będzie w najlepszym porząd...

— Jeny, stary, wszystko w porządku? — Nagły głos wyrwał go z transu.

Xiao podniósł jelenie, wystraszone spojrzenie w stronę drzwi, w których w ciągu sekundy pojawił się zaniepokojony Marshall. Kac i zmęczenie podróżą wybijało się na szarej skórze, a długie, fioletowe włosy spięte były w niskiego koka, aby ukryć przetłuszczoną powierzchnię. Mimo to zmartwiony Diaz pchnął frontowe drzwi, które trzasnęły doniośle. Od razu doskoczył do siedzącego mężczyzny.

Vincent nigdy nie uważał Marshalla za przyjaciela. Wolał nie nazywać ludzi swoimi bliskimi, nie przyznawać, że znaczą cokolwiek. Nie potrafił jednak ukryć faktu, że cenił go. Cenił tego Marshalla, który zawsze odbierał telefon w środku nocy, gdy coś złego się działo. Cenił Marshalla, który uczył się z nim bardziej profesjonalnego angielskiego przed wylotem do Stanów. Cenił Marshalla, który wysyłał na ułagodzenie tęsknoty ich zdjęcia z Szanghaju, podpisując, że niedługo tam wrócą. Tak samo, jak cenił tego przerażonego Marshalla, który właśnie klęknął przed nim, złapał jego dłoń, aby zmierzyć pośpiesznie puls.

Doceniał Marshalla, jednocześnie go za to nienawidząc.

Nie cierpiąc go za to, że był przy nim, gdy tego potrzebował.

Vincent wyrwał nadgarstek z ucisku, wskazując niezgrabnie w stronę torby leżącej przy wejściu do mieszkania.

— Podałbyś mi... leki? Są w zewnętrznej... kieszeni — rzucił z trudem, a Diaz pośpiesznie poderwał się z miejsca roztrzęsiony.

— Jasne, pewnie, tak, już — rzucił, chybotliwie omijając roztrzaskany wazon na podłodze.

Podbiegł do skórzanej torby, wyciągnął ze wskazanej kieszonki listek pełen nieruszonych jeszcze pastylek. Zgarnął jeszcze butelkę wody wystającej z otwartego bagażu, po czym opadł głucho kolanami na podłogę. Xiao przyjął tabletki i wodę, podziękował skinieniem głowy, po czym pośpiesznie łyknął jedną pigułkę. Zakręcił butelkę, odstawił obok siebie, na ułamek sekundy przymknął powieki. Odchylił głowę do tyłu, uderzając potylicą o ścianę.

YINYANG TIGEROù les histoires vivent. Découvrez maintenant