Rozdział 1

6 1 0
                                    

   Siedzę na tym cholernym cmentarzu już dobre pół godziny i wpatruję się w tak dobrze znane mi marmurowe płyty, wypalając papierosa za papierosem. Chłodny wrześniowy wiatr rozwiewa nieliczne pasma moich długich, czarnych włosów smagając mnie lekko po twarzy, jakby za karę, że znowu to robię.

   Po raz kolejny spoglądam na czarno-białe zdjęcie przystojnego mężczyzny w średnim wieku. Lekki zarost zdobił jego smukłą twarz, włosy miał krótkie, idealnie zaczesane na prawą stronę, a oczy strzelały wesołymi iskierkami. Biło od niego coś takiego, że po prostu nie mogłam go nie wybrać. Coś mi mówiło, że idealnie nadawałby się do roli, w której go obsadziłam.

   Mój ojciec. Mój ojciec nie żyje. Zginął. Umarł. Mój ojciec jest teraz w o wiele lepszym miejscu. Samej sobie wmawiam, że ta wersja jest o wiele lepsza. Powtarzam to jak mantrę za każdym razem gdy tutaj jestem i żałuję... żałuję, że to nie prawda.

   Miałam zaledwie pięć lat kiedy postanowił mnie zostawić. Mnie i moją mamę, dla której zrobiłabym absolutnie wszystko. W tym miesiącu mija trzynaście lat. Dokładnie tyle ile miałam w momencie podjęcia decyzji, że mój ojciec jest martwy. Dla mnie ten człowiek nie istnieje. Jest niczym.

   Ja za to stałam się potworem wypełnionym jedynie żalem i gniewem. Osobą, która godzinami przesiaduje nad grobem obcego, zmarłego mężczyzny i próbuje sobie udowodnić, że jest to lepsza opcja, niż błaganie ojca o jego obecność w moim życiu.

   Z rozmyślań wyrwał mnie wibrujący telefon, wyjęłam go z tylnej kieszeni czarnych jeansów lekko zmarzniętą już ręką, zerkając na wyświetlacz. Po raz kolejny ujrzałam zdjęcie Ruby. Prawy kącik moich ust powędrował ku górze gdy moim oczom ukazała się roześmiana szatynka z prostymi jak druty włosami do ramion, okularami przeciwsłonecznymi zsuniętymi na sam czubeczek małego nosa i butelką piwa w dłoni wyciągniętą w stronę obiektywu. 

   Wcisnęłam zieloną słuchawkę i z telefonem przy uchu wsłuchałam się w głos przyjaciółki.

-Lilah, gdzie ty jesteś do cholery?!-  jej słowa zagłuszała głośna muzyka.

-Już się zbieram, za niedługo będę. - dziś odbywa się impreza u jednego ze znajomych dziewczyny. Mimo tego, że dziś czwartek nie było to pierwsze, a już na pewno nie ostatnie huczne wydarzenie w tym tygodniu.

-Okej, a możesz zabrać ze sobą Cama?

-Nie ma go jeszcze? - jęknęłam męczenniczo - Ruby, wiesz że to na drugim końcu miasta, nie może chociaż raz sam zadbać o swoje rozpuszczone dupsko?- w tle rozbrzmiał jakiś przytłumiony męski głos.

-Muszę kończyć, daj znać jak będziecie na miejscu, kocham cię!- krzyknęła przeciągając przesłodzonym głosem ostatnie słowo.

-Świetnie- warknęłam sama do siebie chowając telefon i odpalając papierosa. Wyciągnęłam kluczyki od samochodu i ruszyłam przed siebie pustą alejką opustoszałego cmentarza w stronę wyjścia. Światło zapalonych zniczy i szelest liści wprowadzały mnie w stan dziwnego spokoju. Zdecydowanie bardziej wolałam przychodzić tu nocą.

   Wyrzuciłam niedopałek do śmietnika, przy którym zaparkowałam i zapakowałam się na miejsce kierowcy. Odpaliłam silnik, włączyłam swoją ulubioną playlistę z muzyką klasyczną i bez większego pośpiechu ruszyłam w dobrze znanym mi kierunku. Boston w stanie Massachusetts nocą był niezwykle klimatyczny, zwłaszcza jesienią.

   Niecałe pół godziny po opuszczeniu Roslindale parkowałam samochód pod niebieskim domkiem na jednej z ulic Charlestown.  Zobaczyłam Camerona siedzącego na szczycie schodków prowadzących na werandę. Podniósł się niedbale i powolnym, lekko chwiejnym krokiem ruszył w stronę mojego auta.  Jego krzywy uśmieszek podpowiadał mi, że ta podróż nie będzie należała do najprzyjemniejszych.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Aug 10, 2023 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Something In The RainWhere stories live. Discover now