Rozdział XV

242 12 1
                                    

Cw: trochę krwi, trochę obitych żeber,  no, a dalej bez spoilerów.

Tartaglia zdyszany przycisnął plecy do lodowatej ściany.

Uderzył tyłem spoconej głowy ciężko dysząc. Serce waliło szybciej niż jego matka ubijała schabowe.

Ostrożnie wyjrzał zza cokołu.

Ciemność.

Przerażająca, zimna otchłań. Nie zdążył wziąć kolejnego wdechu gdy podłoże zaczęło pękać.

Mimo braku światła widział powiększające się w zatrważającym tempie szramy.

Puste 'krach'

Ziemia rozpadła się na drobne kawałeczki, pozbawiając go równowagi.

Stracił grunt pod stopami, jego żołądek podskoczyl do gardła. Podczas spadania stracił rachubę gdzie góra a dół.

Obracał się jak jego dresy w pralce. Ostre fragmenty suchego cementu cudem omijały jego twarz, lecz boleśnie raniły ramiona.

Powinien liczyć sekundy, by chociaż podjąć próbę określenia jak długo leciał. Jednak był zbyt skupiony na powstrzymywaniu krzyku.

Nagle Gruchnął plecami o nowe podłoże odbijając się dwukrotnie, jednocześnie kaszląc krwią.

Mógł przysiąc, że słyszał jak pękł mu i tak krzywy kręgosłup. Kilkukrotnie.

Gdy tylko mógł zaczerpnąć płytki wdech, dźwignął się na nogi, wypluwając przy tym jeszcze trochę krwi.

Sapał jak niedorozwinięty. Nie miał pojęcia gdzie jest. Jedyne co czuł to czysta panika.

Kiedy ostatni raz jej doświadczył? Gdy ojciec wbił do jego sypialni w kostiumie nurka z bojowym zadaniem?

To było bez znaczenia.

Upadł z łoskotem na kolana. I ponownie wykaszlał kałużę krwi.

Niezdarnie otarł usta poszarpanym rękawem, jednocześnie czołgając się przed siebie.

Byle zwiać z otwartego terenu. Byle dalej. Nagle jego bębenki przeszył groźny pomruk, zatrzymując pracę mięśni.

Z pustym echem rozchodzącym się po sali, runął na klatkę piersiową. Skrzywił się na chrupot własnych żeber.

Jednak nie mogło go to powstrzymać. Pff jakieś tam okruchy kości wbijają mu się w płuca, nic takiego. Wił się dalej.

Kolejny groźny warkot rozbrzmiał w jego głowie mrożąc krew w żyłach. Resztką siły przewalił się na plecy.

Planował wykorzystać nogi, by odepchnąć się choć kawałeczek. Ale wtedy to dostrzegł.

Ogromne, jasne jak telefon o 2 w nocy, dwa reflektory przeraźliwej czerwieni. Zbliżające się krwawe rubiny.

Coraz bliżej, bliżej.

W rytm bicia jego serca, baseny ognia zbliżały się. Jedyne światło w tym ciemnym zadupiu.

Przełknął ślinę naznaczoną metalicznym posmakiem. Ledwie podniósł wzrok i zobaczył... mierzącą na ponad 20 metrów, wielką... skałę. Miał wrażenie jakby już gdzieś kiedyś...

Monstrum podniosło swoje... łapsko? A może kopyto? Nogę? Cokolwiek to było, po chwili wylądowało z łoskotem na ziemi wprawiając w drganie podłoże.

Rudy sapnął, próbując odczołgać się choć kawałek. Jednak musiał zmiażdżyć łokciem jakieś okruchy skalne.

Dwa świecące szkarłaty skupiły na nim całą swą uwagę. Niczym te stare baby, które próbują zabić cię wzrokiem, gdy kaszlniesz nie zakrywajac ust.

Z czegoś co musiało być nosem, buchnęły kłęby dymu. W tym świetle ciężko było dostrzec jakiekolwiek szczegóły.

Duże coś, skurczyło się nieznacznie. Chwila. Czy on (lub ona) przykucnął? Niestety, Tartaglia poznał szybciej odpowiedź na to pytanie niżby życzył.

Bestia wyprostowała kończyny wzbijając się w powietrze. Chłopak z czystym strachem oglądał jak kilkutonowe /coś/ zmierza ponownie w stronę ziemi. Co prawda, cała ta akcja wydarzyła się w mniej niż kilka sekund.

Bydle runęło z przeraźliwym hukiem na podłoże, gruchotając cement pod sobą.

I nie tylko. Fala uderzeniowa rozniosła się w każdą stronę świata. W tym do... Childe'a.

W jego twarz ciśnięto setki małych kamyczków, które raniły dotkliwie wszelki odkryty skrawek skóry.

To był podmuch. Tylko podmuch. W mniej niż ułamku sekundy dotarła również i fala, która boleśnie go podrzuciła, by grawitacja ciśnęła nim jak szmacianą lalką.

Ponownie splunął krwią, starając się dźwignąć do pozycji siedzącej. Lub pół klęczącej. Nie zdążył zrobić żadnej z tych rzeczy, ponieważ kolejny wstrząs, znów posłał go w powietrze.

Będąc przynajmniej metr nad ziemią, mógł spojrzeć na swojego oprawcę. Światło idealne padło na ostre rysy, wyłaniając z nich... nie.

Tylko nie to!

Przed nim górował ogromny, gruby, brzydki, złośliwie uśmiechnięty... Azduś. Azduś to nie była adekwatna nazwa do tego co stało przed nim. Prędzej Azhdaha. Lub bydle. Albo knur. Po prostu grubas?

W tej chwili opuściły go wszelkie resztki siły i nadziei. Wiedział. Dobrze wiedział, że kundel odbierze swoją zemstę.

Kiedy skończył pojebaną trampolinę, zaczął się  ospale zbliżać. Każdy ciężki krok wprawiał ziemie w drgania.

Rozejrzał się jeszcze raz, w desperacji poszukając czegokolwiek co mógłby wykorzystać i się ocalić. Nic. Ciemno jak w piwnicy starego.

Jedyne źródła światła to ta dziura przez którą wpadł, jednak ona dawała niewielki snop światła, który Azduś dawno minął. A no i te jego reflektorowe oczy.

Nie było nadziei.

Aleee on jest za głupi by się poddać. Mimo beznadziei sytuacji, wciąż tliła się w nim chęć walki. Próbował czołgać się jeszcze przez chwilę.

Gdy knur stanął tuż nad nim. Spoglądał z nienawiścią pofukując miarowo. Śmierdział zatęchłą pleśnią.

Kojarzycie jak zostawicie wodę w plastikowej na kilka tygodni? A potem nagle sobie o niej przypominacie, otwieracie z dziką radością, z myślą, że w końcu zaspokoicie swoje pragnienie. Dzióbek jest tuż tuż przy ustach i wtedy to czujecie.

Mdły, zduszony odór. No, to to było coś takiego tylko dodatkowo z nutą psiej karmy.

Azhdaha bez ostrzeżenia wzbił się w powietrze. Tartaglia żałośnie uniósł jeden z większych okruchów skalnych przed siebie. Był to ostatni akt desperackiej nadziei, że może chociaż i zginie, ale nie bez pożegnalnego prezentu.

Ogromna skała już leciała, by pogruchotać mu kości. Ostry kawałek drżał w jego dłoniach, odliczał pozostałe nanosekundy życia.

3...
2...
1...

Obudził się gwałtownie chwytając haust powietrza. Normalny (na ile można nazwać to coś normalnym) Azduś stoczył się z jego klatki piersiowej na uda. Sięgnął ręką, by złapać włosy lecące mu na oczy.

Ciężko dyszał. A każdy oddech kłuł nieprzyjemnie. Serce walilo jak oszalałe. Rozejrzał się dookoła.

Był w sypialni. W łóżku. Nagi. Azduś się na niego lampił , a Zhongli obok niego.

To był sen.

To wszystko było chorym snem. Te bydle musiało zasnąć na jego piersi miażdżąc mu żebra.

Zaśmiał się ochryple. Czemu nie pamięta wydarzeń z poprzedniej nocy? Historyk wciąż spał w nienagannej pozycji.

Dlaczego nie pamiętał nic z poprzedniej nocy do cholery?!

A/N
Jesteście stanie sobie wyobrazić co czuł Tartaglia, gdy coś co do tej pory, było małe i spasione. Nagle staje ogromniaszczą bestią - z którą mamy zaszczyt mierzyć się co tydzień - chcącym go realnie zdeptać monstrum?

Zhongchi - Rudy gej podrywa nauczycielaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz