10. epilog

30 3 2
                                    

cecilia krull — my life is going on

To mógł być ogromny błąd — największy, jaki w swoim życiu popełnił baron Helmut Zemo, a miał ich na koncie całkiem sporo — ale to przeświadczenie, nieprzyjemne, podobne wężowym splotom obciążającym płuca, szybko ustąpiło ciepłu, kiedy uniósł wzrok na dźwięk bosych stóp powoli idących w stronę kuchni po schodach. James schodził powoli, ubrany w chyba odnalezione w szafie bordowy sweter praz dżinsy, trochę nieuczesany, nieco senny, ale z uśmiechem na twarzy. 

Uśmiechem, którego Helmutowi szczerze brakowało. 

Zamierzał naprawić poprzedni błąd, sfinalizowany dwoma podpisami na dokumencie; pozwolił Jamesowi zostawać na noc, choć ten spał w pokoju gościnnym, który powoli sobie urządzał poprzez trochę własnych ubrań czy gratów. Coraz częściej widywał go rano w swojej kuchni, raz na tydzień, tak się umówili, czasem dzielili lustro w łazience, Barnes pomagał przy gotowaniu, wciąż będąc oddelegowywany do stosunkowo prostych czynności — obierz, pokrój, wstaw wodę, sprawdź jej temperaturę, zblenduj, otwórz piekarnik — ale wykonywał je z zadowoleniem, nie omieszkując trochę się z byłym mężem slash współrodzicem podroczyć. Tak jest, szefie, mamrotał pod nosem, i za którymś razem z rzędu zarobił strzelenie zgrabnie zwiniętą ścierką w pośladki (wyszczerzył się tylko jak głupi). Lubił ten powrót do normalności, wrastanie na nowo w stare ramy, nieco przepchnięte na lewo i pęknięte w okolicy tegoż górnego rogu. 

Czasem udawało mu się nawet przycisnąć usta do policzka Helmuta bez ryzyka skarcenia. Nie jesteśmy tu jeszcze, często słyszał. To w porządku, wiedział, że to będzie długa droga i był gotowy ją przechodzić tyle czasu, ile będzie trzeba; wszystko co dobre ma swoją cenę. 

Carl zaczął drugą klasę szkoły podstawowej tego września, razem z Morgan Stark, i ku zadowoleniu obojga rodziców (zwłaszcza Zemo, który nieuchronnie widział w synku siebie samego, kiedy zaczynał się uczyć i musiał nawigować między dwoma alfabetami) radził sobie doskonale pod tym względem. Nie mieszał liter, czytał zgrabnie, pisał eleganckim jak na ośmiolatka charakterem pisma, co wywoływało wzruszenie na twarzy ojca (pierwsze dyktando, ocenione na maksymalną liczbę punktów, zawisło na lodówce). Razem z, jak się okazało wygrzebanymi z szuflady szafki nocnej, kilkunastoma wyrazami zapisanymi w cyrylicy ręką Jamesa — jak to: jest kilka rodzajów, Zee? po co wam tyle tego? nie wystarczy jeden? — z których Barnes był wyjątkowo zadowolony, jak głupi, dopóki Zemo nie przyjrzał się kartce i nie ściągnął jej z lodówki. 

Wyrazy w jego języku, które znał James, były dużo bardziej dosadne i dorosłe niż te, których używa się przy dzieciach. Trzepnął go potem po potylicy, kręcąc głową z dezaprobatą, którą szybko jednak roztopiła temperatura świeżo zaparzonej wiśniowej herbaty. 

Carl nie musi ich umieć. James nie powinien był ich wypisywać. 

Kurac.

Apartament obrastał powoli w jamesowe własności, podobnie jak jego mieszkanie w helmutowe — ot, kurtka pozostawiona na wieszaku, szalik wciśnięty w jej rękaw, czasem książka czy ładowarka — co sam Bucky nazywał pieszczotliwie wracaniem na stare śmieci, za każdym razem udając, że nie widzi spojrzenia byłego męża, mogącego zaszlachtować cały oddział swoją ostrością, ale ostrością podszytą czułością, bo on sam podobnie to odczuwał. Raz nawet zignorował swój fioletowy szlafrok zarzucony na plecy schylonego nad blatem kuchennym Jamesa; skłamałby, gdyby powiedział, że nie jest mu dobrze z tym powrotem do normalności, zwłaszcza że sam przywłaszczył sobie jedną z ciepłych, podszytych polarkiem bluz z kapturem bruneta (tę najelegantszą, w śliwkowym kolorze, w której mógł kompletnie się zatopić). 

To wszystko było jeszcze stonowane, dyskretne, czasem tylko splatali palce, a i to na krótką chwilę, gdy spacerowali z Carlem co niedzielę po parku. Wymieniali uśmiechy — palce szybko się rozdzielały, gdy paluszek chłopca szturchnął któregoś z nich z głośnym berek!, bo należało za małym pobiec — nie dzielili jeszcze kubka z kawą ani herbatą, na to było jeszcze zbyt wcześnie, ale szczerze mówiąc, Helmut czuł się jak najedzony, wygłaskany kot rozciągnięty na prostokącie światła słonecznego wpadającego przez okno. 

𝐅𝐎𝐑 𝐓𝐇𝐄 𝐁𝐄𝐓𝐓𝐄𝐑. winterbaronWhere stories live. Discover now