7. Nowe mieszkanie.

8.5K 401 63
                                    

Griffin podbiegł do miejsca, gdzie na krótką chwilę ulokowałam siebie, i swoje rzeczy. Czyli na środku niezbyt ruchliwego chodnika. 

– Nie mam czasu na pogaduszki – powiedziałam. 

– Właśnie widzę – zerknął na cały bagaż za moimi plecami. – Znajdziesz sobie dach nad głową do zmierzchu? 

– Nie wiem. Najpewniej wprowadzę się do akademiku. 

– Nie mają miejsc – powiedział. – A poza tym, nie wpuszczą cię z psem. 

– Nie chcę być nie miła, ale czemu cię to obchodzi? To chyba powinien być mój problem.

Nie odpowiedział, jedynie wzruszył ramionami.

– Właśnie, dlatego możesz wrócić do Juliet, a ja zajmę się swoimi problemami, zgoda? – uśmiechnęłam się bardzo sztucznie.

Na pewno kłamał, musieli mieć jakieś miejsce. Przynajmniej jedno wolne łóżko. Kilka metrów kwadratowych. Przynajmniej skrawek pokoju. 

                                —

– Przykro mi, nie mamy wolnych pokoi – odparła kobieta w sekretaracie uniwerstyteckim. – To prawie koniec semestru, wszystko jest zajęte. 

Ścisnęłam mocniej skórzaną torebkę, wiszącą na moim ramieniu. 

– Może panią wcisnę na początku następnego semestru, przed studentami z pierwszego roku – powiedziała, niedbale poprawiając stary lakier na paznokciach. – Ale nic nie obiecuję – cmoknęła ustami pomalowanymi na czerwono. 

– Dobrze, dziękuję za pomoc – rzuciłam, otwierając szklane drzwi łączące jej gabinet z poczekalnią. 

Pod moimi powiekami zatańczyły wilgotne kryształki. Nie potrzebowałam lokum na następnym roku studiów, tylko za niecałą godzinę. Albo dwie. Albo, kurwa, do nocy, by ten psiak nie marzł więcej w ciemnej uliczce. 

Zaburczało mi w brzuchu. Otarłam oczy jednym ruchem drżącej dłoni, akurat teraz czując falę głodu. Było popołudnie, a ja nie zjadłam nawet suchej kromki chleba. Spojrzałam na zmęczonego Gold Retrievera, który prawdopodobnie był tak samo głodny jak ja. 

Zabrałam nas do najbliżej knajpy ze staroświeckim wystrojem. Nowojorski kwiecień wyglądał tak samo jak wszystkie inne miesiące, tylko powietrze było delikatnie gorętsze. Reszta została taka sama. Deszcz lejący się sześć dni w tygodniu, chmura parasolek chadzająca po chodnikach. 

Obserwowałam zapracowanych ludzi spieszących się do pracy, szczurów uważających się za biznesmenów. Asystentów z pięcioma kawami w dłoni. I turystów robiących zdjęcia wszystkiemu. Pierdolone miasto. 

Odkrząknięcie przy naszym stoliku odwróciło moją uwagę. 

– Chce pani złożyć zamówienie? – starsza kobieta w długiej spódnicy, i białej koszuli cierpliwie oczekiwała zamówienia. 

– Tak, oczywiście – jeszcze raz spojrzałam w obszerną kartę dań. – Poproszę naleśniki z bitą śmietaną, i... – zerknęłam na psa, który wpatrywał się w stronę źródła mięsnego zapachu. – Trzy kiełbaski. 

– Kiełbaski są tylko w zestawie z pełnym, brytyjskim śniadaniem. 

Wątpię, żeby razem z kiełbaskami zjadł jajko sadzone, tosty, i fasolkę. 

– Jest może opcja zabrania czegoś na wynos? – zapytałam. 

– Oczywiście, złotko – mruknęła, zapisując coś w notesiku. 

Let Me FollowWhere stories live. Discover now