Prolog

439 31 2
                                    

Odkąd pamiętam, zawsze coś było ze mną nie tak. Ale nie typowo „nie tak", z całą tą zwyczajową otoczką bycia inną niż reszta świata i pielęgnowanego w sobie poczucia wyjątkowości, do którego oczywiście nikt nigdy nie przyznaje się wprost – to raczej coś, co zawsze istniało wewnątrz mnie, coś nieokreślonego, co mimo moich usilnych prób jak dotąd nie pozwoliło mi być szczęśliwą.

Na przestrzeni dwudziestu trzech lat mojego życia przynajmniej milion razy słyszałam tę niepojętą dla mnie dumę w głosie mamy, kiedy opowiadała wszystkim bliższym i dalszym znajomym, że byłam dla niej dzieckiem jak z obrazka. Rzadko płakałam, jeszcze rzadziej się bałam i nigdy, nigdy – co mama wciąż szalenie lubiła podkreślać – nie budziłam się w nocy z krzykiem. I rzeczywiście, nawet dziś nie potrafię przypomnieć sobie nocy, w której śniłby mi się koszmar. Nie oznacza to jednak, że wcale ich nie widuję, bo w rzeczywistości widuję je bardzo często. Tyle, że nie są to moje koszmary.

A wszystko zaczęło się od wypadku, który na kilka tygodni unieruchomił mnie w szpitalnym łóżku, tuż przed zakończeniem liceum. Niesamowite, jak dobrze pamiętam ten dzień, choć właściwie nie różnił się niczym od poprzednich, przepełnionych dyskusjami o wyborze college'u i nieśmiałymi podejściami do kompletowania bagażu. W dniu wypadku spałam dłużej niż zwykle, więc kiedy już weszłam do kuchni, mama właśnie zamykała za sobą drzwi mieszkania. Pamiętam, co zjadłam, w co się ubrałam, czego słuchałam, wychodząc z klatki schodowej, którym autobusem i o której godzinie jechałam do biblioteki. Pamiętam twarz starszego człowieka siedzącego obok mnie i kobiety z dzieckiem tak ciasno przyciśniętym do jej piersi, że właściwie mogłoby być równie dobrze przedłużeniem jej własnego ciała.

Pamiętam też moment, gdy wysiadałam przy parku, w którym jak zwykle było pełno ludzi. Grupa młodych chłopaków rzucała między sobą piłkę, pary spacerowały żwirowymi ścieżkami, dzieciaki biegały między drzewami. Stanęłam na chodniku, poprawiłam torbę i jakiś impuls, wewnętrzny przymus zmusił mnie do spojrzenia na jedną z ławek w oddali, jakbym spodziewała się kogoś tam spotkać, choć przecież miałam iść w zupełnie przeciwną stronę. To było wyjątkowe uczucie, coś pomiędzy lękiem a oczekiwaniem, jak dźwięk złowrogo szeleszczących krzaków podczas drogi ciemnym, cichym lasem. W tym ułamku sekundy, zanim zrobiłam krok w tamtą stronę i uderzył we mnie chłopak rozpędzony na elektrycznej desce, zobaczyłam dwoje ludzi – szczupłą, ciemnoskórą kobietę i mężczyznę o czarnych włosach, białego jak śnieg, mrocznego jak noc. A potem...

Mama powiedziała mi, zalana łzami, że byłam nieprzytomna przez dwa dni, choć mogę przysiąc, że w mojej głowie minęły dekady, jeśli nie stulecia. Najpierw otaczała mnie zieleń, bezkresna zieleń, którą przemierzałam tak niesamowicie spokojna, jak jeszcze nigdy w życiu. Czułam całą sobą miękkość trawy, delikatne powiewy wiatru, przyjemne ciepło promieni słońca. Następnie zaczęli pojawiać się inni, każdy z własnym krajobrazem, które mogłam obserwować z daleka – i muszę przyznać, że robiłam to z ogromną przyjemnością. Wędrowałam przed siebie przez niezliczone godziny, aż w końcu trafiłam na drzwi ukryte pomiędzy drzewami. Kiedy przez nie przeszłam, zniknęła zieleń – pojawiła się za to młoda dziewczyna, wyraźnie przerażona, ukrywająca się przed czymś lub kimś w starym, zrujnowanym budynku mieszkalnym.

Byłam pewna, że nigdy wcześniej jej nie widziałam, jednak od razu poczułam jej lęk, jej czujność, a to natychmiast przypomniało mi o dziwacznej parze z parku. Rozejrzałam się wokół i nie dostrzegając zagrożenia, na które czekała, zdecydowałam się do niej zbliżyć. Dziewczyna zachowywała się jak obłąkana, wszędzie rzucała spojrzenia, dyszała ciężko i szeptała coś do siebie. Gdy do niej podeszłam, najpierw krzyknęła, a potem rzuciła mi się do kolan i mocno ściskając moje dłonie, wyłkała:

Wędrując przez piaski | SandmanUnde poveștirile trăiesc. Descoperă acum