X (i pół). Co mówiły jego oczy

164 12 0
                                    


– Matthew?

– Rebecca jest właśnie... Ona... Wszystko u niej w porządku, szefie. Chodzi do pracy, odwiedza przyjaciół, czyta zastraszającą liczbę książek. Dziwię się, że jeszcze od nich nie oślepła. Prawdę mówiąc, zachowuje się tak, jakby nigdy nic się tu nie wydarzyło. Gdybyś jednak zdecydował, że chcesz ją zobaczyć, mogę tam wrócić i spróbować znaleźć...

– Nie.

Morfeusz odwrócił wzrok od swojego kruka i wbił go gdzieś pomiędzy kamienne żebra krzyżowego sklepienia sali tronowej. Wpadające przez okna promienie słońca rozchodziły się ciepłymi falami po regularnych łukach, tworząc między rzeźbieniami i licznymi łączeniami delikatnie falujące cienie. Podobny taniec nigdy niegasnącego światła obserwował już kiedyś – miliony, a może miliardy lat wcześniej, kiedy wszechświat dopiero formował się do swojego obecnego, przepełnionego harmonią kształtu. Jeszcze jakiś czas temu niezwykle rzadko powracał do tych wspomnień, wspomnień początków własnego istnienia, świadom bezsensu takiego czczego zagłębiania się w przeszłości. Jednak teraz, pogrążony w zupełnie nietypowej dla niego... nostalgii?, zaczął coraz intensywniej zdawać sobie sprawę, o ile łatwiejsza była wówczas cała jego egzystencja, niezmącona żadną ingerencją człowieka.

– Możesz odejść – powiedział jeszcze, obdarzając Matthew ostatnim, krótkim spojrzeniem. – Nie potrzebuję, abyś poświęcał jej dłużej swoją uwagę. Życzyłbym sobie także nie słyszeć więcej jej imienia w mojej obecności.

Wyraźnie wyczuwał zawahanie, które ogarnęło kruka na dźwięk jego słów. Wiedział, że w normalnych okolicznościach Matthew najpewniej skomentowałby, w nieszczególnie przystający sługom sposób, jego zachowanie, ale o dziwo ostatnio wszyscy mieszkańcy Śnienia stali się względem niego wyjątkowo ostrożni. Skłamałby przed samym sobą, twierdząc, że nie odpowiadało mu ich milczenie.

Niektóre tematy, jego zdaniem, zwyczajnie nie wymagały poddawania ich pod dyskusję.

– Jak sobie życzysz, szefie – odpowiedział w końcu Matthew, całkowicie zgodnie z jego przypuszczeniem.

Kiedy ptak odleciał w głąb sali, Morfeusz oparł zgięte ramię na podłokietniku swojego tronu, a następnie przyłożył dłoń do skroni, układając palce tak, by móc wygodnie położyć na nich głowę. Niezmienna cisza tej długiej komnaty zazwyczaj pozwalała mu przywrócić spokój jego myślom, okiełznać niechciane emocje, odnaleźć sens i harmonię w wydarzeniach, z którymi musiał się zmierzyć – czy tego chciał, czy też nie. W świecie jawy minęło już jednak kilka tygodni, a on wciąż nie potrafił zrozumieć zupełnie niczego, co dotyczyło zdarzeń związanych z pewną istotą, która – jak się okazało – nieprzypadkowo pojawiła się, tak przecież niedawno, na jego drodze.

Płomień wściekłości, jaki pojawił się w nim po spotkaniu z Pożądaniem, powoli zaczął już gasnąć, lecz nie oznaczało to wcale, że pozostawił po sobie wyłącznie pustkę. Ochłonąwszy nieco przez ostatnie dni, Morfeusz niechętnie zdecydował się w końcu przyjąć do własnej świadomości, że był... rozczarowany.

Rzadko kiedy zdarzało mu się okłamywać samego siebie, gdyż zwykle uważał takie działanie za skrajnie nieracjonalne – ale teraz zrozumiał, być może nawet dosadniej, niż by sobie tego życzył, że w rzeczywistości to nie igraszka Pożądania sprawiła mu w tym wszystkim największy zawód. To emocje, w których prawdziwość nie mógł już wierzyć tak, jak pozwolił sobie wierzyć zaledwie kilka chwil przed poznaniem rzeczywistej tożsamości Rebecci Surrey oraz przewrotnego celu, w jakim wiele lat temu powołano ją do życia. Był więc rozczarowany obrotem spraw, które zamiast nadzieją, okazały się być zwykłą drwiną z jego naiwnych pragnień, że ten wielki wszechświat skrywał w sobie coś więcej, niż tylko konieczność wiecznego wykonywania powierzonych mu w wyniku jego pochodzenia zadań.

Wędrując przez piaski | SandmanWhere stories live. Discover now