Żniwiarze

112 20 4
                                    

Słońce. Żyto. Sucha ziemia.

Upalny sierpień dawał o sobie znać brakiem chmur na niebie i kompletnym bezruchem powietrza. Pola gotowe do zbiorów ciągnęły się hen za horyzont, poprzecinane tu i tam drogami i kępami krzaków czy pojedynczymi drzewami. Poza tymi miejscami jednak nie było gdzie się tu schronić przed skwarem niesionym przez ognistą kulę zawieszoną wysoko na niebie. Dochodziło południe.

Chude kości zatrzeszczały wśród zboża. Cienka skóra opinała długie, szczudlaste nogi i sięgała do żeber jak szczebli, a dalej wyschnięta na wiór kończyła się na czaszce. Pod słomiastymi, długimi włosami można było dostrzec białe plamy, jakby kobieta nie posiadała mięsa - tylko kości i skórę - i ktoś zdarł z niej wierzchnią warstwę. Twarz miała wyschniętą i kompletnie bladą; wielkie oczodoły mieściły gałki mglistych oczu, nos ledwo wystawał ponad powierzchnię twarzy, a za cienkimi ustami pobłyskiwały zęby. I nie był to zdrowy, biały błysk, o nie... Zęby ona miała żelazne.

Przechadzała się między złotymi kłosami w palącym słońcu, a za nią siedem czarnych, wielkich psów węszyło poszukując dla niej ofiary. Niedługo jeden pies zawarczał, a demonica zwróciła się w tamtą stronę ukazując wszystkie żelazne zęby w obrzydliwym uśmiechu.

Zwykle dopadała mężczyzn w średnim wieku, którzy drzemali zmęczeni pracą. Układali się przy drodze, nieostrożnie pozostawiając głowę odsłoniętą na działanie słońca. Najgorzej dla nich, jeśli było to w okolicach południa, bo wtedy dzieło słońca dokańczała Południca.

Dziś trafiła na młodego chłopaka, który co prawda posiadał kapelusz, lecz ten podczas drzemki spadł mu z pokrytej jasnym włosiem głowy. Twarz chłopaka już zaczynała się czerwienić, a oczy niespokojnie tańczyły pod powiekami. Południca przystanęła obok, zasłaniając swoim wysokim ciałem światło słoneczne.

- Kochany - wyszeptała ochrypłym głosem. Chłopak powiercił się chwilę w miejscu i otworzył powolnie oczy. Kiedy ujrzał przed sobą Żytnią Babę, odskoczył w tył z przerażeniem wymalowanym na twarzy. Doskonale wiedział, kogo spotkał. I wiedział, że to ostatnia rzecz, którą ujrzy w tym życiu. - Kochany - nachyliła się nad nim sięgając szponami ku jego twarzy. - Jak mi na imię? - spytała niemal delikatnie.

Chłopak trząsł się na całym ciele, a do piersi dociskał kapelusz. Patrzył na brudne, bose stopy demonicy, bo nie miał odwagi spojrzeć wyżej i zmierzyć się ze śmiercią.

- Jak mi na imię? - powtórzyła niecierpliwie.

- Tyś jest Żytnia Baba! - pisnął zaciskając powieki.

Przechyliła głowę w zamyśleniu.

- Źle.

- Żelaznozębna!

- Źle. Za trzecią złą odpowiedzią przegrywasz - oznajmiła zbliżając do niego twarz jeszcze bardziej.

- Proszę o inne pytanie - błagał.

- Zatem... - Jej cień się skrócił, gdy się wyprostowała. Słońce wisiało dokładnie nad nimi. - Co jest silniejsze od męża, delikatniejsze od córy. Co spożywasz rano z chlebem i kozim mlekiem, co pochłania całe narody...

Chłopak szeptał do siebie, usilnie próbując coś wymyślić. Całe czoło zaroiło mu się od perełek potu.

- Woda? Nie! Nieszczęście... Strach! - Twarz wykrzywiła mu się w okropnym grymasie bólu i przerażenia. Wiedział, że to jego koniec. Żytnia Baba złapała jego przegrzaną twarz w obie długie ręce, uniosła go całego w górę do słońca i chuchnęła na niego parzącym oddechem, który odebrał mu najpierw wzrok, potem słuch, a ostatecznie i życie.

ŻniwiarzeWhere stories live. Discover now