| Prolog |

553 59 4
                                    

Nienawidziła pogrzebów. Od dziecka unikała ich jak ognia, wymyślając najrozmaitsze wymówki, które mogłyby zagwarantować jej, że nie będzie musiała oglądać uroczystości żałobnych związanych z pochówkiem swoich najbliższych. Sam fakt, że ciało kogoś, kto jeszcze do niedawna był blisko, kogo dotyk mogła poczuć na własnej skórze, a śmiech nadal dźwięczał w jej uszach, zostawało opuszczane na metalowych linach kilka metrów pod ziemię, by spocząć tam na wieki, napawał ją przerażeniem. Wolała zapamiętać ich takich, jakimi byli za życia.

Ostatnim pożegnaniem w rodzinie Dupain-Cheng, był pogrzeb ciotki Milgret. Marinette nigdy nie zdołała jej dobrze poznać. Pamiętała ją jako dobroduszną, nieco przygarbioną kobiecinę, która opowiadała jej czasami o dzieciństwie babci Giny. To właśnie wtedy Marinette oraz Bridgette postanowiły namalować sobie nawzajem na twarzy czerwone plamy konturówką ciotki Suzy i zostać w domu, żeby wspólnymi siłami uszyć kilka nowych ubranek dla lalek.

Tym razem nie było mowy ani o tym, żeby udało jej się uniknąć obecności na przygnębiającej uroczystości, ani tym bardziej o tym, żeby Bridgette jak zwykle dotrzymała jej towarzystwa. Stojąc samotnie, w pokoju swojej starszej o sześć miesięcy kuzynki, obserwując w ogromnym lustrze, jak włożone przed kilkoma chwilami w uszy czerwone kolczyki kontrastowały z jej czarną, dopasowaną sukienką za kolano, Marinette nie mogła uwierzyć w ani jedną z rzeczy, które działy się wokół niej.

— To się nie dzieje — bąknęła, odczuwając lęk na samą myśl, że miałaby znów odwrócić wzrok i spotkać się oko w oko z tą dziwną, gadającą, biedronko-podobną istotą, która przyglądała jej się uważnie, odkąd uwolniła się z wnętrza magicznej biżuterii.

— Naprawdę jesteś do niej bardzo podobna — szepnęło ponuro stworzonko, lewitując naprzeciwko jej twarzy, by dokładniej przeanalizować twarz swojej nowej właścicielki. — Przykro mi, że spotykamy się w tak smutnych okolicznościach. Bridgette jest... To znaczy, była — poprawiła się szybciutko, pocierając małą rączką o czółko — wspaniałą superbohaterką, a przede wszystkim moją przyjaciółką.

Widząc smutek malujący się w jej ogromnych, chabrowych oczkach, Marinette poczuła wobec niej cieniutką nić sympatii. Jakkolwiek osobliwym stworzonkiem nie byłaby Tikki, bo takiego imienia użyła przedstawiając się, najwyraźniej kochała Bridgette i musiało być jej ciężko znieść jej stratę.

— A więc to Bridgette przez cały ten czas kryła się pod maską Ladybird... — powtórzyła z uznaniem Marinette, wodząc palcem po zdjęciu, starannie wyciętym ze starego wydania "The Times'a", które przedstawiało ukochaną, londyńską parę bohaterów - Ladybird oraz Feline'a. Wyglądali, jakby byli stworzeni do walki ze złem. Na ich twarzach malowała się czysta determinacja, a mowa ich ciała zdawała się krzyczeć: "Nie lękajcie się, Londyńczycy. Wasi nieustraszeni superbohaterowie zawsze zrobią wszystko, by zaprowadzić na ulicach waszego miasta spokój i ład".

Zastanawiając się nad tym nieco głębiej, faktycznie, Bridgette była urodzoną bohaterką. Zawsze była doskonałą uczennicą, zdobywającą wszystkie możliwe stypendia naukowe. Nie bała się stawać w obronie słabszych, co Marinette niejednokrotnie odczuła na własnej skórze, gdy będąc na wakacjach u ciotki Suzy, wpakowała się przez swoją niezdarność w tarapaty, z których to właśnie kuzynka musiała ją później wyciągać. Nigdy nie odmawiała nikomu pomocy, marząc, że pewnego dnia wyjedzie do Stanów i dołączy do Korpusu Pokoju.

W porównaniu ze wszystkim tym, co reprezentowała sobą jej kuzynka, Marinette czuła się wyjątkowo nie na miejscu, stojąc w jej pokoju, nosząc w uszach jej kolczyki, dzięki którym Bridgette każdego dnia wyruszała na ulice Londynu, by nieść ludziom pomoc.

ObietnicaWhere stories live. Discover now