Rozdział 3

657 44 10
                                    


Było tak cicho. Słyszał tylko swój niespokojny oddech i szybkie bicie serca. Kucał, przy ciele cioci May, a czas jakby nie istniał. On sam zastygł w bezruchu, a jego ciało nawet nie drgnęło. Nie myślał, czuł tylko przeogromną pustkę, gdzieś w środku. Miał wrażenie, że cały świat po prostu się zatrzymał. Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd ukląkł przy jej ciele. Sekundy, minuty, a może godziny. Dla niego była to wieczność.
I tak jak nagle to się stało, tak nagle uświadomił sobie, że ona naprawdę nie żyje.
Poderwał się, gwałtownie wstając, a wszystkie dźwięki otoczenia, przebiły się do jego uszu. Słyszał syreny ze wszystkich stron. Jacyś ludzie krzyczeli, przerażeni tym co się stało. W oddali płakało jakieś dziecko.
Widział, że niektórzy wskazują na niego palcem, szepcąc coś pod nosem.
I tak jak nagle wstał, tak nagle uświadomił sobie, że teraz został już na świecie zupełnie sam. Nie ma już nikogo. Ciocia była ostatnią osobą z jego rodziny.
Zaczął stawiać niezdarnie kroki do tyłu, próbując odgonić od siebie natrętne myśli.
Czuł, że zaczyna brakować mu oddechu, a jego ciałem zaraz wstrząśnie szloch.
Spojrzał ostatni raz, na osobę mu tak bliską, najważniejszą ze wszystkich. Z wielkim bólem serca, czując, że dłużej nie wytrzyma, odwrócił się i puścił biegiem. Po chwili wystrzelił sieć, w stronę najbliższego budynku i nie oglądając się ani razu, zniknął za zakrętem.
Zwolnił dopiero dziesięć minut później, kiedy już nic nie widział przez łzy. Wylądował na pierwszym lepszym dachu i gwałtownie zerwał maskę z twarzy. Cisnął ją przed siebie i padł na kolana, a jego ciałem wstrząsnął szloch. Płakał jak jeszcze nigdy w życiu, praktycznie dusząc się własnymi łzami.

***

Siedział na skraju dachu, patrząc jak nad miastem zapada noc. Nie płakał. Już nie. Jego ciałem rządził żal. Przepełniał krew, płynącą jego żyłami. Serce, umożliwiające każdy kolejny oddech. Przenikał całe jego ciało, na koniuszkach palców kończąc. Był obecny wszędzie, sprawiając, że wszystko inne zdawało się tak odległe.
I chociaż Peter, chciał teraz tylko zwinąć się w kłębek pod kołdrą i płakać, wiedział, że narazie nie będzie to możliwe. Musiał działać.
Policji nie zajmie dużo czasu dowiedzenie się o jego istnieniu. Pracownicy opieki społecznej lada moment zaczną go szukać. Udadzą się do ich mieszkania, a on nie miał zamiaru tam być w tym czasie. Ale potrzebował zabrać chociaż parę najpotrzebniejszych rzeczy, jeśli miał sobie jakoś poradzić. Nie myśląc o tym dłużej, zmusił swoje ciało do wstania i naciągnął maskę, a już po chwili przemieszczał się w stronę mieszkania.
Od razu skierował się do okna od jego pokoju, wdrapując się po ścianie. Otworzył je cicho, nie chcąc zwracać uwagi sąsiadów i wszedł do środka. Chwycił swój plecak, zamierzając wrzucić do niego najpotrzebniejsze rzeczy. Zdarzył spakować zaledwie parę ubrań, kiedy przerwał mu dzwonek do drzwi. Przeklął w myślach, zdając sobie sprawę kto to. Chcąc się upewnić, wyjrzał przez okno i rzeczywiście, zobaczył policyjny samochód. Starał się uspokoić myślą, że przecież nie wejdą od razu, ale wtedy usłyszał głos sąsiadki z dołu, przeklętej Pani Goldberg, która miała klucz do ich mieszkania. Ester od zawsze miała tą wybitną umiejętność pojawiania się w najmniej odpowiednim momencie. Słyszał jak mówi do jednej z osób stojących pod drzwiami, że zaraz przyniesie im klucz. Tym razem już się nie hamował i przeklął na głos, czując, że traci panowanie nad sytuacją. Zdawał sobie sprawę, że ma jakąś minutę i musi niezwłocznie wyjść, jeśli nie chce żeby ktoś go zobaczył. Rzucił się w stronę biurka, szybko pakując książki. Całe szczęście większość miał w szafce, w szkole.
Złapał jeszcze telefon i słysząc szczęk klucza w zamku, wyskoczył przez okno. Nie trudził się, żeby je zamykać, bo teraz i tak nie miało to żadnego znaczenia. Dopiero później do niego dotarło, że prawdopodobnie patrzył na swój pokój, po raz ostatni.
Nie miał żadnego planu, co do teraz, a ten drobny wysiłek pozbawił go reszty sił. Czuł, że łzy znowu zaczynają napływać do jego oczu. Nie zastanawiając się zbytnio, wylądował na jednym z wyższych budynków w okolicy, czując jak nogi się pod nim uginają.
Ściągnął maskę, a plecak rzucił pod nogi.
A później pozwolił łzom płynąć. Tak po prostu. Nie miał już siły. Tak bardzo potrzebował, żeby go ktoś najzwyczajniej w świecie przytulił. Jak na zawołanie, wyobraźnia podsunęła mu obraz cioci i jego w jej ramionach. Niemal mógł poczuć jej ciepło. Zapach włosów. I to poczucie bezpieczeństwa, którego teraz tak bardzo mu brakowało.
I znów szloch wstrząsnął jego ciałem, a łzy jeszcze szybciej zaczęły wypływać z jego oczu. Upadł na kolana, po chwili zwijąc się w kłębek. Trząsł się z każdą kolejną sekundą, coraz gwałtowniej nabierając powietrza w płuca. Czuł, że atak paniki jest bardzo blisko. Ale nie mógł nic zrobić. Nie był w stanie się uspokoić.
I znów dał żalowi całkowicie sobą zawładnąć, nie broniąc się ani razu.

Despite everythingOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz