Prolog

466 26 3
                                    

W tę noc na obrzeżach miasta rozpętała się straszna burza śnieżna. Srożąca się zamieć, smagała twarz garściami kujących igiełek. Nie można było się ukryć, bo czasu było mało, a droga przednimi ciągnęła się jeszcze daleko za horyzont. Śnieg bił ich ze wszystkich stron, mróz palił mocniej niż ogień. Póki szli zalesioną drogą było dobrze. Nocny śnieg miękko skrzypiał pod ostrożnymi krokami, a na rozłożystych gałęziach leżały nieruchomo ciężkie płaty. Tylko w ciemnych kopułach wysokich sosen huczał wiatr.

        W końcu wyszli na skraj lasu, na otwartą przestrzeń, skąd widać już było ich cel. Jakby oparta o las, wznosiła się wysoka budowla przypominająca dworek z kamiennymi schodami ozdobionymi rzeźbionymi lwami i okrytymi okuciami drzwiach. 

Gdy tylko przekroczyli granicę zarośli, zakręciła nimi trąba śnieżna.

- Skotis! – krzyknął starszy z mężczyzn, który stał najdalej od skraju lasu. Jego głos gubił się wraz z podmuchami wiatru.– Ty głupcze!

Ledwo to powiedział, a u jego boku pojawiła się podejrzana postać, przyodziana w wątłą kurtkę przeciwdeszczową. Zacinający śnieg jakby w ogóle nie robił na nim wrażenia. Stał spokojnie, wpatrując się w jaśniejące światełka wychodzące z okien dworku. Zimny wiatr mierzwił jego kruczoczarne włosy, które posklejały się pod wpływem wilgoci, a przymrużone oczy, tak bardzo podobne do kocich źrenic, co rusz jarzyły się nienaturalnie bordowymi błyskami.

Odpowiedział znudzonym tonem, a głos miał cichy i stonowany. Pomimo tego, starzec usłyszał każde jego słowo:

- Jestem tak dobry, że przez skromność cudów nie czynię.*

Kiedy napotkał srogie spojrzenie starca, przewrócił teatralnie oczami i dodał: 

- Nawet Salomon z pustego nie naleje. Naprawiłbym ten samochód bez problemu, gdybym tylko miał części zamienne.

Nastała między nimi cisza, podczas której staruszek naciągnął na oczy swoją wełnianą czapkę i poprawił szal, a jego towarzysz włożył ręce do kieszeni cienkiej kurtki. Stali tak jeszcze przez chwilę, przypatrując się swojemu celowi majaczącemu w tle zawiei, a potem bez słowa ruszyli w jego kierunku. 

Kiedy znaleźli się przed bramą wjazdową, starzec tak zziąbł, aż zsiniały mu usta i stracił czucie w palcach. Pospiesznie przeszli przez furtkę i skierowali się do wejścia, w którym czekał już kamerdyner domu. Przywitał się z nimi uprzejmie i poprowadził do biblioteki, w której znajdował się kominek z zachęcająco trzaskającym ogniem. Rozgościli się, ściągając przemoczone ubrania i grzejąc w cieple paleniska.

- Pamiętasz, co ci mówiłem wcześniej? – zapytał starzec.

Pomimo wieku i zaczerwienionej od mrozu twarzy wyglądał naprawdę dostojnie. Na głowie i twarzy miał siwiejące gęste włosy, zgrabną bródkę, a spod równych brwi patrzyły bystre oczy.

- Mam milczeć jak grób podczas waszej rozmowy – odpowiedział Skotis, siedząc nieruchomo w fotelu. Wzrokiem błądził po tylko mu znanych obszarach swojej świadomości, przyodzianych w iskry ognia skaczące po palenisku. Zapatrzył się w nie na tak długo, aż do pomieszczenia powrócił kamerdyner.

- Pan Rapsod nie życzy sobie widzieć panów dzisiejszego wieczora – oznajmił, sprawiając wrażenie jakby czekał, ażeby dwójka przybyszy ruszyła do wyjścia. Stary człowiek uniósł się z fotela, ale wcale nie miał zamiaru opuścić dworku.

- Janie, nie zapominaj, że to ja cię zatrudniłem. Prowadź nas szybko do Franciszka – odrzekł rozkazującym tonem. 

Zmieszany kamerdyner zawahał się, lecz chwilę później poprowadził ich po schodach na pierwsze piętro, skąd przez zamknięte drzwi usłyszeli płacz dziecka. Na ten dźwięk twarz starego człowieka rozjaśniała i pojawił się rozczulony uśmiech, podczas gdy jego towarzysz zachichotał triumfalnie pod nosem.

Tak oto weszli do pokoju, który natychmiast uderzył ich wszystkimi odcieniami różu i miłym zapachem oliwki, zmieszanym z wonią gorącej herbaty. Pod oknem stało łóżeczko z baldachimem, a na meblach poukładane ubranka i zabawki dla dziecka. Zasłony opuszczono, a jedyne światło dochodziło spod klosza wiekowej lampy.

W pomieszczeniu znajdowały się trzy osoby. Jasnowłosa kobieta ubrana w koszulę nocną, która właśnie pochylała się nad płaczącym niemowlęciem leżącym w kołysce oraz młody mężczyzna odwrócony do przybyszy tyłem.

- Pokażcie mi ją! – przywitał się radosnym okrzykiem starzec, ale nikt z obecnych nie podzielił jego entuzjazmu. - Pokażcie mi moje dziecko!

Skotis natychmiast ustawił się przy drzwiach z miną ochroniarza pilnującego głowę państwa przed atakiem terrorystów. Niezadowolona kobieta przyłożyła palec do ust, chcąc go uciszyć, a jej mąż odwrócił się w stronę przybyszy z wyrazem wstrętu na twarzy.

- Masz tupet żeby tu przychodzić! – warknął na starca. 

- Franciszku, jestem twoim dziadkiem. Jak mógłbym opuścić narodziny swojej pierwszej prawnuczki? – powiedział potulnie, nie chcąc się kłócić, ale jego wnuk miał najwidoczniej inne zamiary.

- I jeszcze przyprowadziłeś tego szarlatana! – uniósł się, a wystraszone dziecko zaniosło się jeszcze głośniejszym płaczem. Nikt oprócz matki nie zwrócił jednak na to uwagi. Franciszek wskazał palcem na dumnie stojącego Skotisa, obrzucając go spojrzeniem pełnym nienawiści i wstrętu, na co mężczyzna odwzajemnił gest złośliwym uśmieszkiem.

– Co ja mówię... szarlatan? To diabeł wcielony! Myślisz, że nie zorientowałem się, co żeś uczynił?

Starego człowieka wystraszyły słowa wnuka. Był mocno poruszony faktem, iż Franciszek o wszystkim się dowiedział.

- Zrobiłem to, bo cię kocham – odpowiedział spokojnie na atak, choć głos powoli zaczął mu drżeć.

- Przestań! Zrobiłeś to dla samego siebie, nie mogłeś znieść myśli, że linia naszej krwi mogłaby zostać przerwana! Ale jakim kosztem? Moja rodzina, moje własne dzieci już na zawsze będą naznaczone ręką Szatana!

- Franek! – upomniał go dziadek. – Gdybyś tylko zechciał zagłębić się w to tak, jak ja, wiedziałbyś, że to nie dzieło Szatana!

- Odpuść sobie. To, co zrobiłeś jest niewybaczalne... - urwał nagle, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale słowa utknęły mu w gardle. Rzucił tylko okiem na Skotisa, jakby jego niemoc zależała właśnie od podejrzanego towarzysza dziadka.

- Odejdź stąd, zanim całkiem cię znienawidzę – powiedział w końcu zrezygnowanym tonem.

Wszyscy długo milczeli po tym wyznaniu. Starzec wpatrywał się w Franciszka, szukając choć cienia nadziei, że jednak wszystko będzie dobrze, że wnuk zrozumie i przebaczy, ale gdy ich spojrzenia się spotkały, wiedział, że nie ma już czego tu szukać. Spuścił głowę i bez pożegnania, w całkowitym milczeniu wyszedł z pokoju, a potem opuścił dworek. Skotis podążył za nim.

- Kiedyś będzie ci za to wdzięczny – odezwał się, kiedy mijali bramę wjazdową.

Śnieżyca powoli ustawała, jednak od czasu do czasu silne powiewy wiatru szargały ich ubraniami i chlastały twarze płatkami śniegu.

- Taak... – westchnął starzec. – Pytanie tylko, czy dożyję tego dnia?


___________________________

* Nawiązanie do słów ks. Jana Twardowskiego o Januszu Korczaku: /Byłeś tak dobry, że wśród życia trudu/ tylko przez skromność nie czyniłeś cudu./

Diabelski TrylWhere stories live. Discover now