T W E N T Y S I X

622 22 0
                                    

- Carmen! - krzyki nie ustawały. Próbowałam wytężyć wzrok, jednak było zbyt ciemno, bym mogła dostrzec cokolwiek dalej niż trzy metry ode mnie. Przez przytłumiony umysł nie byłam w stanie dopasować słyszanego głosu do danej osoby.

- Nareszcie cię znalazłem - mężczyzna pokonał ostatnią prostą - schody w trzech susach, by znaleźć się krok ode mnie.

Rozmywał mi się w oczach, jednak byłam w stanie stwierdzić, że to nie Kevin. Mężczyzna, który przede mną stał, był wyższy i bardziej zbudowany. Dodatkowo jego oczy nie mieniły się dobrze znanym mi błękitem. W blasku księżyca wydawały się niemal czarne.

Justin.

- Gdzieś ty była do kurwy nędzy? - przekleństwo wydobywające się spomiędzy jego warg świadczyło o tym, że jednak nie był pozytywnie nastawiony do mojego szalonego pomysłu.

Ups...

- W klubie - wskazałam na budynek po mojej lewej. Straciłam podparcie, wysuwając rękę w bok. Zachwiałam się, gdy murek za mną zaczął się niebezpiecznie oddalać. Widziałam, jak obaj mężczyźni robią krok w moją stronę zapewne w geście pomocy. W ostatniej chwili zdołałam utrzymać się na nogach. Chwiejnie, bo chwiejnie, ale jednak.

Odwróciłam się w ich strony z uśmiechem na ustach.

- Tego się nie spodziewaliście, co? - nie byłam pewna, czy moje słowa - wypowiedziane na głos, brzmią dokładnie, jak w mojej głowie.

- Jesteś pijana - stwierdził trafnie, przyglądając mi się uważnym okiem. To tak jakby oceniał, czy jest jakikolwiek sens w ty, by teraz ze mną rozmawiać.

- Nie - zaprzeczyłam ruchem głowy. - No może trochę - zbliżyłam do siebie kciuka z palcem wskazującym.

- Zabieram cię do hotelu - wyciągnął do mnie swoją dłoń. Ciężko było mi odgadnąć, o czym myśli. Miał skupiony wyraz twarzy, ale nie widać było na niej ani grama figlarskiego uśmiechu, który stał się jego znakiem rozpoznawczym. Bynajmniej w moim mniemaniu.

- Nie, nie, nie - zaczęłam się przesuwać w stronę drzwi wejściowych. - Dobrze mi tu.

Spojrzałam na nowo poznanego chłopaka, szukając wsparcia. Ten tylko przyglądał się nam z boku. Ewidentnie wolał nie ingerować w naszą wymianę zdań.

- Carmen, nie było cię ponad pięć godzin - zmarszczyłam brwi, przetwarzając w głowie to, co powiedział.

Pięć godzin?

To długo?

O matko... Byłam tak pijana.

Nawet zaczęło mi dzwonić w uszach.

- Wszyscy cię szukają - uchyliłam usta. - Okej, może nie wszyscy - sprostował zaraz. - Ale cała nasza trójka, ochrona... Nawet dwójka przypadkowych osób, których pytaliśmy o ciebie, zadeklarowali, że pomogą - zrobiło mi się głupio. - Cholera - pociągnął palcami lewej dłoni za końcówki swoich włosów, szarpiąc nimi. - Martwiliśmy się o ciebie. Wszyscy - podkreślił ostatni wyraz. - A ty... Tak po prostu upijałaś się w klubie - wyraz jego twarzy spowodował, że pijacka euforia uleciała z mojego ciała. Zastąpiły ją ciążące na moim sercu wyrzuty sumienia.

- Idziemy - zadecydował, łapiąc mnie sztywno za dłoń. Jego uścisk nie był na tyle mocny, by zrobić mi krzywdę, a jedynie utrzymać mnie w ryzach.

Mężczyzna narzucił tak szybkie tempo, iż musiałam za nim biec. To w porównaniu z moim biednym żołądkiem spowodowało, że znowu zebrało mi się na wymioty.

Poważnie, jeszcze coś tam zostało?

- Justin, stój - zdążyłam wysapać, pochylając się nad kolejnym rządkiem kwitów. Tym razem były to tulipany.

DOUBLE WEDDING ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz