☆☆☆

109 9 5
                                    

   Powolne zaciągnięcie się tytoniem i wypuszczenie z głębokim westchnieniem chmary ciemnoszarego, gęstego dymu wprost w czyste, lśniące bielą ospałego tu, na górze, poranka obłoki. Leniwe, choć z nutą nerwów, stukanie czarną, twardą podeszwą o wierzch kafelkowej posadzki czy szum zimnego wiatru, który przenikał przez uszy i pod mundur z ostrzegawczym świstem, jak gdyby pragnąc powiedzieć, że żadna z tych codziennych wycieczek na balkon podczas służby nie była właściwa. Nic z tego nie było Arthurowi obce — każdy ten dźwięk, jak i tysiące innych podczas jego kilkuletniej pracy na tej przeklętej komendzie, przenikały go na wskroś, dawały mimowolne poczucie obycia w tym odrębnym, zamkniętym w wieżowcu, pod gęstymi chmurami, świecie, póki nie przestawało się zwracać na nie należytej uwagi. Normalność, głosy, obowiązki, jakie czekały go za drzwiami wszystkich innych balkonów, gdy wracał ze skromnej przerwy na papierosa, od dawna porosły go skręconą latoroślą wijącej się wokół niego rutyny.

   Tym razem jednak zamknięte drzwi za jego plecami prowadziły dokądś zupełnie indziej.

   Przekonał się o tym na własnej skórze tylko raz; wcześniej, nim tam wszedł, również palił, jednak wtedy nie wsłuchał się w żadne z syknięć tytoniu, klików zapalniczki, czy bębnień palcami o metalowe pręty bogato zdobionej barierki. Za pierwszym razem nie był nawet do końca pewien, że to możliwe. Nie wierzył, że za czymś takim można było tęsknić.

   Nawet, jeśli w tej pracy widział wiele, poniekąd zaskakiwało go, jak prosto każdy z tych cichych, naturalnych dźwięków — na pozór zwyczajnych — znikał, okazując się podłą siłą, budującą im możliwość faktycznego unicestwienia ich gatunku. Frustracja z tego, a także pewnego, innego powodu, darła każdy nerw, choć na zewnątrz zdradzał go jedynie drobny tik podrygującej o kafelki stopy, mogący oznaczać wszystko, a mogący nie oznaczać nic. Kirkland, nosząc to właśnie nazwisko, nienawidził potrzebować. Być zdanym na łaskę i niełaskę, ponieważ w tej pracy to on miał być ich pełnoprawnym uosobieniem. Ponieważ upokorzenia, jakie dotykały go bezpośrednio na wcześniejszej drodze życia już dawno oddzielił od siebie grubą, nieprzekraczalną linią i ponieważ nie zamierzał pochylać się czemuś, co w hierarchii społeczeństwa stało na najniższym, zupełnie porzuconym, złamanym i porośniętym zgnilizną szczeblu.

   Powtarzał to, ale, wbrew wszystkiemu, nie mógł wyprzeć faktów. Była jedna rzecz, której potrzebował na gwałt; tak samo, jak setki innych osób, które dosięgnął ten sam los, nad jakim od samego początku wyżej postawione służby próbowały zapanować. Pracował w policji, na pozór więc dla ludzi — jednak mimowolna, pojedyncza struna w jego duszy ujawniała się niekiedy szorstkim, egoistycznym brzmieniem. Egoizm ten posiadał dwie twarze, gdzie dotychczas sam Arthur zdołał poznać jedną: tę potrzebną dla siebie i tylko siebie. W tym wypadku była również druga, gdzie przełom w zdobyciu tak potrzebnego surowca, który zażegnałby choć część chorobliwej katastrofy, jaka ogarnęła świat, pragnął zagarnąć dla własnej, naglącej sprawy.

   Tej, która pchnęła go, by przyspieszyć ruchy i wziąć ostatni, wypełniony papierosowym dymem oddech, a następnie oddać się w końcu w szpony działania. Jakże dziwnie było to przyznać, a jednak; po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, Arthur Kirkland nie robił czegoś w pełni dla siebie.

   W nikłej dali wybrzmiał cienki, ptasi pisk — kolejny, znajomy tu, na górze, odgłos odbicia pustki — a Arthur bez najmniejszego drgnięcia na twarzy przygniótł niedopałek butem i kopnął za krawędź balkonu, po czym odwrócił się w stronę wyjścia. Wykonał tylko jeden, niedbały ruch dłonią, a szerokie, przesuwane drzwi samoistnie rozwarły się przed nim otworem.

   Westchnął zmęczony, lecz gdy przedarł się do środka piętra, w bezkresnej ciszy nikt nie usłyszał tego krótkiego odgłosu słabości, który siłą czarów głucho wsiąknął w ściany.

BLOOD IN THE CUT ✧ hetaliaWhere stories live. Discover now