5 | Pierwszy wiec i nasiona marchwi

63 5 1
                                    

W nocy padał deszcz. Słońce zaczynało dopiero drugą kwartę na nieco zachmurzonym niebie, więc zmoczony bruk nie zdążył jeszcze do końca wyschnąć. Powietrze było wilgotne i rześkie, co sprawiało, że pomimo relatywnie wczesnej pory, zebrani mogli rozbudzić się i zachować bystrość umysłu.

Na placu zebrali się już wszyscy mieszkańcy, przywołani przez dźwięk dzwonu. Rozmawiano między sobą i wymieniano się pomocami w tej niekomfortowej sytuacji; zamknięte bramy kompletnie uniemożliwiały podróż poza wioskę w celu zakupu potrzebnego jedzenia lub innych artykułów domowych, dlatego byli zmuszeni raczyć się tym, co mieli na miejscu. Technicznie rzecz biorąc, byli uwięzieni, więc musieli jakoś sobie radzić, sami lub z pomocą innych.

Nad żywą piętnastką wisiało przygnębiające, nieme pytanie — kogo dzisiaj nie ma? Choć nie pytali na głos, widać było, jak po kryjomu rozglądają się między sobą. Wyglądało jednak na to, że wszyscy przeżyli tę noc — demony darowały im dzień na przygotowanie się. Była to ulga o niesamowicie cierpkim smaku.

Tłum rozmawiał o rzeczach trywialnych, codziennych. Korzystali z ostatnich chwil, kiedy nie byli zamieszani w sprawy demonów. Creasus, choć nie robił tego z przyjemnością, musiał im jednak przerwać.

— Cisza! — krzyknął. Poczekał moment, aż zebrani przestaną szumieć i skupią się na tym, co ma im do powiedzenia. — Przypominam kolejność: dyskusja, oskarżenia, głosowanie. Podczas dyskusji możecie przeanalizować informacje i tropy, jakie macie. Proszę, abyście rozważnie korzystali z możliwości oskarżeń, bo wszystko, co powiecie, może zostać użyte przeciwko wam. Oskarżeni mają możliwość obrony. Kto na końcu wiecu otrzyma największą ilość głosów, zostanie skazany — zakończył tłumaczenie. — Dyskutujcie!

Po zebranych przeszedł szmer. Bali się rozpocząć. Nikt koniecznie nie chciał być zapamiętany jako ten, który zadał pierwszy cios.

Ale jeśli nikt się nie odzywał, nie mogli iść do przodu. Chcąc nieco ożywić zgromadzenie, Mirinda zabrała głos:

— Zaginął pies — ogłosiła, pozornie zmartwiona. — Przeszukałam dzisiaj rano całą wioskę. Bramy są zamknięte, a mury szczelne, więc nie ma mowy, żeby uciekł. Ktoś musiał go zabrać, lub, nie daj boże, zrobić mu krzywdę.

Inka, stojąca nieco z tyłu, aby nie rzucać się w oczy, zmarszczyła brwi. Na pierwszy rzut oka, słowa Mirindy nie miały nic wspólnego ze sprawą. Po chwili zrozumiała, że naprawdę nie miały — była to zwykła prowokacja. Skoro nikt nie chciał mówić, trzeba było kogoś, w delikatnych słowach, przekonać.

Prowokacja zadziałała, bo z tłumu dało się słyszeć głos Azira.

— Mam kandydata — huknął, patrząc groźnie na młodego studenta.

Yasuo zbladł jak płótno.

Kijimi było najprężniej rozwijającym się miastem Hisayamy, jeśli szło o medycynę. Chodziły plotki, że tamtejsi lekarze i znachorzy testowali swoje kuracje nie tylko na ludziach, ale i zwierzętach. Mirinda nie wierzyła, żeby było to coś złego, dopóki wszystko odbywało się bez większych szkód. Miała jednak wrażenie, że Azir nie będzie podzielał jej zdania, stąd pomysł na prowokację.

— To tylko pomówienie — wymamrotał praktykant. Spełniły się jego najgorsze rokowania, w związku z czym zwyczajnie zaczął panikować. Przestał skupiać się na utrzymywaniu w ryzach swojego akcentu, więc wiązanka centralnych słów z północnozachodnią wymową, którą wypluł z siebie zaraz potem, była praktycznie nie do rozszyfrowania.

— Nic nie rozumiem, skażmy go — orzekł oburzony Azir.

Język centralny — którym wszyscy posługiwali się podczas wiecu, aby dobrze się zrozumieć — nie był też pierwszym językiem handlarza, ale fakt, że sam mówił z pozostałościami akcentu ze swoich rodzimych stron, nie przeszkadzał mu w wypunktowaniu tego samego praktykantowi.

JasnowidzkaWhere stories live. Discover now