Było jeszcze wcześnie rano. Wschodzące słońce, nad małą wysepką Los Santos, rozciągało się między wysokimi, szklanymi budynkami i tymi mniejszymi, bardziej przy ziemi i lepiej dostępnymi człowiekowi. Biegało gdzieś radośnie, odbijając się na wszystkie strony w ciepłych barwach, dając chociaż trochę szczęścia wyspowym mieszkańcom. W tym szarym i smutnym mieście trudno było o uśmiech i radość. Może raz, na jakiś krótki czas, ktoś rzuci szybkim uśmieszkiem, ale szybko odwróci głowę i pójdzie w inną stronę, jakby to nigdy nie miało miejsca. I to wcale nie było takie dziwne dla ludzi. Wcale. Traktowali to jako miłą codzienność, albo nawet chwilową przerwę od niej. Jako taki... Moment odejścia od rutyny. Lekka nadzieja, że szczęście jeszcze tu istnieje, a ludzie nadal mają duszę.