Czyjś wzrok spoczął na nim ciężko jak popiół po wybuchu wulkanu, lepiąc się do jego skóry, a gdy chciał zetrzeć z siebie to wrażenie, jedynie zaczął je rozsmarowywać jak upartą plamę oleistej sadzy. Kto mógł skrywać się pośród tej pustelni? Czyją samotnią była ta góra upadłej wielkości? [Obawiam się, że nie mam pojęcia czym, u licha, jest ten fragment. Niestety nie znam też kanonicznych wydarzeń z Voltrona, gdyż obejrzałam jedynie kilka odcinków jakiś czas temu, co jednak nie powstrzymało mnie przed ekspresowym ukochaniem sobie Shiro i Keitha (oraz pochłanianiem zdrowej ilości fanfików). Być może rzucę to w eter z etykietką "drabble bez kontekstu" i nigdy do tego nie wrócę, ale może też wrócę i rozwinę nieco to maleństwo do rozmiarów shota. Jeśli ten dziwaczny klimat do was przemawia, może w jakiś sposób was zaintrygował, to dajcie znać. Nie mam też pojęcia, czy ten pairing cieszy się popularnością w polskiej części fandomu, więc pozostaje mi już tylko opublikować i uciec.]