Kryptonim Estelle

By MiriamWolfdaughter

3K 305 30

Rok 1943. Wendy, uzdolniona nie tylko językowo studentka z Londynu, zostaje zwerbowana przez wywiad i wysłana... More

Prolog
Rozdział 1. Studentka
Rozdział 2. Nowa praca
Rozdział 3. W górach Szkocji
Rozdział 4. Zrzut
Rozdział 5. Zegar z kukułką
Rozdział 7. Zazous
Rozdział 8. Utrata niewinności
Rozdział 9. Rendez-vous
Rozdział 10. Rozpoznanie
Rozdział 11. Piknik za miastem
Rozdział 12. Pończochy i plastik
Rozdział 13. Pomiędzy dwoma Niemcami
Rozdział 14. W paszczy lwa
Rozdział 15. Dora
Rozdział 16. Podejrzana przyjaciółka
Rozdział 17. Przełomowy wieczór
Rozdział 18. Martin i tramwaje
Rozdział 19. Do piwnicy

Rozdział 6. Kawiarnia

141 20 1
By MiriamWolfdaughter


Wendy jechała tramwajem i zajmowała się wyglądaniem na szarą, smutną i zmęczoną. Przynajmniej nie wyróżniała się zewnętrznie z tłumu. Wewnętrznie za to nie mogła się zdecydować, czy wpadać w panikę, czy może tylko w czarną rozpacz.

Kontakt, który miał ją przejąć po przybyciu do Francji, został aresztowany. Kwestią czasu pozostawało, kiedy i ona sama wpadnie w ręce przeciwnika. Dostała wprawdzie kapsułkę z cyjankiem, ale przy swoim szczęściu pewnie zgubiła...

Zaraz, nie panikuj, powtarzała sobie w myślach. Trzeba się zastanowić, ile ONI mogą wiedzieć. Zakładając, że szef siatki „Shepherd" wszystko by wyśpiewał – dowiedzieliby się, że czekał na przybycie agentki. Mogli też poznać jej kryptonim – „Estelle". I to wszystko. Francuzi nie znali tożsamości nowej wysłanniczki z Londynu, nie wiedzieli, jak wygląda: szczegóły znał tylko sam Londyn. Czyli właściwie Wendy miała spore szanse, żeby jeszcze przez jakiś czas pozostać na swobodzie. W razie, gdyby zrobiło się naprawdę gorąco, miała drugą legendę, farbę do włosów i dobrze ukryty drugi komplet dokumentów, na nazwisko Odette Bernard. Ale to już w ostateczności.

A gdyby spróbować się przedostać do Fréjus na własną rękę? Jeśliby zaryzykowała, mogłaby dać sobie radę. Zaraz, i co dalej? Nie ma przecież żadnych kontaktów w tamtejszym ruchu oporu, a skoro w Le Mans zdarzyła się wpadka, to i tam może nie być bezpiecznie. Niemcy nie wiedzieli, kim jest Estelle, ale mogli wydobyć z aresztantów, po co przyjechała i dokąd zmierza.

Kiedy nie wiadomo, co robić, trzeba kogoś zapytać. Powiadomić centralę o wpadunku „Shepherda" i poprosić o wytyczne? Przecież Niemcy zostali teraz postawieni na równe nogi. Po aresztowaniu agenta będzie im zależało, żeby przy okazji wpadło jak najwięcej osób powiązanych z siatką „Shepherd", a to znaczy, że na pewno będą nasłuchiwać, co w eterze piszczy. Każda podejrzana transmisja będzie wystawać jak chory kciuk.

Trzeba się przyczaić, przeczekać, zobaczyć, jak się sprawa rozwinie. Za kilka dni, kiedy Niemcy pomyślą, że już wszystkich zgarnęli, Wendy nada meldunek z bezpiecznego miejsca. A na razie zacznie zbierać informacje na własną rękę: chodzić, obserwować, słuchać. Czasem może zarygluje niemieckiego oficera w toalecie albo spuści powietrze z opon wojskowej ciężarówki. Albo zauważy coś użytecznego, nie będzie całkiem marnować czasu.

Jedno jest pewne: żeby uniknąć nieszczęścia, powinna wtopić się w tłum. A to znaczy, że musi podjąć pracę. Każdy, kto nie pracuje, jest podejrzany i może trafić na roboty do Rzeszy. A ten kierunek zupełnie jej nie pasuje.

Wendy wróciła do hotelu jeszcze przed godziną policyjną, zjadła w restauracji skromną kolację, a potem poszła spać. Najpierw dokładnie sprawdziła, czy drzwi na pewno są zamknięte, a radiostacja na pewno schowana w nieoczywistym miejscu.

Następnego dnia, po skromnym śniadaniu, wyszła na miasto, aby zająć się wtapianiem się w tłum. Stała w kolejkach, przemierzała ulice i miała wrażenie, że gapi się na nią każdy Niemiec – nawet jeśli stał tyłem.

Dużo słuchała. Ludzie z ożywieniem dyskutowali o tym, co się działo w Afryce, i o ogromnych fortyfikacjach budowanych przez okupanta na wybrzeżu. Ktoś narzekał na ceny żywności, inny martwił się o krewnych wywiezionych na roboty. Chodziły też słuchy o tajemniczym wehikule, który grasował nocami po drogach pod Le Mans – prawdopodobnie tym samym, o którym Wendy słyszała w kolejce poprzedniego dnia. Jedni mówili, że to nowy czołg, który patroluje okolicę w poszukiwaniu alianckich komandosów, drudzy – że wojacy z miejskiego garnizonu urządzają po nocach wyścigi zarekwirowanymi autami sportowymi. Wendy słyszała te pogłoski już po raz kolejny i uznała je za istotne. Do osobnej szufladki w mózgu odłożyła myśl, że powinna o tym wspomnieć w swoim pierwszym raporcie, kiedy już się zrobi względnie bezpiecznie.

A że jeszcze nie było, nie mogła mieć wątpliwości. Niektórzy z miejscowych rozmawiali o aresztowaniu znanego radcy prawnego w dzielnicy Sainte-Croix – nie miała wątpliwości, że to był właśnie jej kontakt, do którego miała przyjść i tylko spóźnienie ją uratowało. Intuicja jej nie zawiodła: było gorąco. Kilka razy widziała samochody, z których wysypywali się esesmani czy policja. Czy to były aresztowania następcze po wpadce „Shepherda", czy sprawy zupełnie niepowiązane – za każdym razem przechodził ją dreszcz. Mimo wszystko wykazała dość dużo opanowania, żeby nawet nie mrugnąć okiem, kiedy niemiecki żandarm sprawdzał jej dokumenty.

Rozglądała się za pracą, ale nie bardzo wiedziała, gdzie się zaczepić. Kawiarnia? Piekarnia? Zostać praczką? Czy po prostu udzielać lekcji muzyki, zgodnie z legendą? Nie, to musi być robota dająca solidne papiery, a z drugiej strony taka, żeby w razie czego można było zniknąć po kilku dniach, jeśli otrzyma rozkaz do ruszenia na południe. Bliżej centrum miasta czy na obrzeżach? Ronceray wyglądało na dzielnicę o znaczeniu strategicznym: mieściło się tam lotnisko, więc miałaby dobrą okazję do obserwacji startujących i lądujących samolotów. A może pójść do fabryki, gdzie mogłaby się zająć sabotażem?

Tak się zastanawiała, idąc ulicą, gdy wtem rzuciła jej się w oczy kartka z napisem „Zatrudnię pianistę". Po prostu nie mogła uwierzyć, że idealna praca sama jej podchodzi pod nos, ale nie mogła tracić szansy. Pchnęła drzwi i weszła do środka.

Wendy znalazła się w sporej kawiarni, a może raczej restauracji. Panował przyjemny półmrok, uwydatniający umeblowanie z ciemnego drewna. Nagle z przerażeniem spostrzegła, że przy jednym stoliku siedzi dwóch oficerów Wehrmachtu, przy innym esesman popija szampana z przyjaciółką. Za ażurowym przepierzeniem widać było kilku rozbawionych żołnierzy. Weszła w samą paszczę lwa, do knajpy dla Niemców! Zobaczyła kartkę i nie zadała sobie trudu, żeby sprawdzić, dokąd właściwie wchodzi! Po prostu mistrzyni wywiadu! Ale nie mogła nagle obrócić się na pięcie i wyjść. To by było podejrzane, a ona na razie nie mogła się wychylać.

– Czego pani sobie życzy? – zapytał kelner po niemiecku, ale z wyraźnym akcentem.

– Podobno jest robota – odparła w języku francuskim.

Właściciel, pan Mouchot, siedział w kantorku na tyłach. Był to pięćdziesięcioletni mężczyzna z cienkim wąsem, ponurym spojrzeniem i długą, ukośną blizną na czole, pewnie jeszcze z tamtej wojny.

– Zdecydowanie ma pani talent, panno Bonetti – stwierdził z wahaniem, wysłuchawszy jej gry. – Ale, prawdę mówiąc, szukałem bardziej pianisty niż pianistki.

– Czy to aż tak ważna różnica? – zdziwiła się Wendy.

– A poradzi sobie pani w tym lokalu? Tu przychodzą żołnierze. Nie dadzą pani spokoju.

Prychnęła lekko i choć sama nie wiedziała, czy poradzi sobie w takiej sytuacji, postanowiła olśnić właściciela pewnością siebie.

– Jestem nauczycielką muzyki, monsieur Mouchot – powiedziała. – Miałam do czynienia z różnymi egzemplarzami.

– Wie pani... Kiedy poprzedni pianista wziął i uciekł, musiałem się gęsto tłumaczyć. Dwa razy: przed gestapo i przed komendanturą. Nie chcę znowu takich kłopotów, rozumie pani?

– Oczywiście, nie należę do osób, które chętnie wpadają w kłopoty.

Właściciel spojrzał w sufit.

– Dam pani dobre zaświadczenie – zapowiedział. – Ale pod warunkiem, że nie wykręci pani żadnego numeru tak jak tamten.

– Słowo rzymskiej wilczycy – odparła, kładąc dłoń na sercu i myśląc, że robi się z niej coraz lepsza kłamczucha.

Zaczęła pracę następnego dnia od siedemnastej. Przyszła, otworzyła zamkniętą na kłódkę klapę pianina, rozłożyła nuty i zaczęła grać. Prócz niej w kawiarni pracowało dwoje kelnerów: Armand i Mathilde, ale nie rozmawiali za dużo z nową pianistką, bo mieli klientów do obsłużenia.

Po namyśle Wendy musiała przyznać, że praca była jeszcze bardziej wymarzona, niż się jej zdawało. Nie tylko grasowała pod samym nosem Niemców i miała możliwość podsłuchiwania ich, ale w dodatku raczej nie groziła jej wywózka na roboty, przedpołudnia miała wolne, a wieczorami, dzięki przepustce, mogła chodzić po mieście mimo godziny policyjnej.

W lokalu były dwie sale: jedna oficerska, druga, za przepierzeniem – dla podoficerów i szeregowych. Podest dla pianisty i ewentualnej orkiestry mieścił się mniej więcej pośrodku. Klientów nie brakowało: przychodzili właściwie cały dzień, ale gęsto robiło się dopiero po dziewiętnastej. Dominowali żołnierze Wehrmachtu, ale pojawiali się też funkcjonariusze z SS i policji oraz Niemcy w jakichś innych mundurach, których Wendy nie rozpoznawała. Przychodzili pojedynczo, parami czy w grupach, nierzadko w towarzystwie kobiet.

A ona siedziała przy pianinie i grała. Próbowała śledzić, o czym rozmawiają klienci, ale na ogół nie było to nic ciekawego. Rozprawiali o swoich krewnych, o rodzinnych stronach, o katastrofie pod Stalingradem, o jakichś znajomych z jakichś innych frontów i jednostek. Ktoś komuś rekomendował wyjazd do Nicei, inny przechwalał się podbojami miłosnymi, a jeszcze kto inny z przekonaniem powtarzał, że Führer ma w zanadrzu cudowną broń, dzięki której uda się w końcu doprowadzić do przełomu na Wschodzie, tylko frontowcy muszą wytrwać wystarczająco długo, żeby dać przemysłowi czas na jej wprowadzenie do seryjnej produkcji.

Skrzypiały drzwi, dźwięczały szklanki, Armand i Mathilde biegali z tacą. Pod wieczór zaczęły się tańce, do rytmu wygrywanego przez Wendy mężczyźni w feldgrau przytulali swoje partnerki. Czasem przez ogólny gwar przebijał się chichot dziewczyny, która miała już nieco w czubie, albo śpiewy obcych wojaków. W którymś momencie sala ucichła jak makiem zasiał – kiedy weszli ludzie z żandarmerii wojskowej, szukając jakiegoś delikwenta, ale nie znaleźli. Wendy była tak zaabsorbowana graniem, że zorientowała się dopiero, kiedy wychodzili; inaczej wpadłaby w panikę, że to po nią przyszli.

Podobnie wyglądała praca następnego popołudnia. Wendy już trochę przyzwyczaiła się do warunków, pogodziła się z myślą, że będzie musiała przesiedzieć w Le Mans co najmniej kilka dni i wcale nie jest powiedziane, że ją złapią. Na razie Niemcy wchodzili do kawiarni i wychodzili, czasem w rozmowach rzucali półgębkiem o jakichś bandytach i jakichś aresztowaniach i nikt w dalszym ciągu nie zdawał sobie sprawy, że nieprzyjaciel jest wśród nich.

A przecież zwracali uwagę na nową pianistkę. Pozdrawiali ją, pili jej zdrowie, życzyli sobie konkretnych utworów, wrzucali napiwki. Raz nawet do pianina podbiegł podchmielony esesman i próbował dyrygować, pokrzykując: „Maestoso!"

Fräulein, a zna pani „Lili Marleen"? – rzucił któryś.

– Któż nie zna? – uśmiechnęła się. – Potrafię to zagrać obudzona w środku nocy.

Na potwierdzenie swych słów zagrała pierwsze akordy tej ulubionej piosenki żołnierzy niemieckich. Zza przepierzenia od razu buchnął chóralny śpiew: Vor der Kaserne, vor dem großen Tor...

Czuła się ambiwalentnie. Robiła to, co lubi – grała muzykę, a ludzie jej słuchali i śpiewali. Z drugiej strony – zapewniała rozrywkę nieprzyjacielowi, zamiast uprzykrzać mu życie. Gdyby tak znała kombinację akordów zdolną wywołać u człowieka biegunkę...

Czasami spoglądała na kobiety towarzyszące Niemcom. Chyba mało która była Niemką, dominowały miejscowe. Czy rzeczywiście pałały do okupantów jakimiś uczuciami? Może tylko liczyły na profity, a może po prostu przyjęły taką strategię przetrwania? Wendy to nie obchodziło i nie zamierzała ich oceniać. W pewnym sensie jej sytuacja była podobna do ich sytuacji. Tak już bywa na wojnie. Służba w okopach pewnie byłaby trudniejsza dla ciała, ale łatwiejsza dla ducha, bo tam panował wyraźny podział, kto jest przeciwnikiem, a komu można zaufać.

Co czterdzieści minut robiła przerwę, żeby dać odpocząć palcom. Siadała przy stoliku obok sceny i wypijała kawę, czasem coś zjadała. Za którymś razem podszedł do niej korpulentny starszy sierżant, za którym wlekli się dwaj młodsi koledzy.

– Hej, ślicznotko, a dlaczego ty nie śpiewasz? – zagadnął.

– Bo gram.

– Nie umiesz jednocześnie? To zaśpiewaj coś teraz.

– Teraz odpoczywam.

– Możemy poodpoczywać razem, gdzieś na zapleczu – uśmiechnął się szeroko.

– Coś się panu pomyliło, Herr Oberfeldwebel – odpowiedziała. – Nie świadczę tego typu usług. Jestem pianistką. Mogę wam zagrać „Bomben auf Engeland".

– Co takiego? – obruszył się sierżant. – Przecież to piosenka Luftwaffe!

– Niestosowna propozycja za niestosowną propozycję.

Towarzystwo podoficera i jego kumpli nie sprawiało jej przyjemności. Mogłaby mu powiedzieć parę słów do słuchu, ale miała nie zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi. Szybko dopiła kawę i usiadła z powrotem do pianina.

– Widzę, że masz ostry języczek – sierżant wyrósł nagle obok niej. – Ciekawe, co jeszcze potrafisz nim robić?

Żebym tu zaraz nie zademonstrowała, co jeszcze mam przy sobie ostrego i jak to umiem wykorzystać, pomyślała. Uśmiechnęła się odruchowo do swoich myśli, a ten obwieś potraktował to jako aprobatę dla swoich daremnych zalotów. Przeszło Wendy przez myśl, że powinna się przyzwyczajać, bo to dopiero pierwszy taki egzemplarz, będzie ich więcej...

Otworzyły się drzwi kawiarni i do środka weszło trzech oficerów w szaroniebieskich mundurach Luftwaffe. Dwaj, porucznik i podporucznik, mieli na kołnierzu zwykłe żółte patki, trzeci, mężczyzna w średnim wieku – ciemnozielone, których Wendy nie rozpoznawała. Jak tam mówili na kursie? Zielony to strzelcy? A może grenadierzy? Ale w lotnictwie? Na razie mniejsza o to. Porucznik miał łagodne rysy, a zdjąwszy czapkę, ukazał jasną czuprynę. Miał też Krzyż Rycerski pod szyją. Kiedy jego spojrzenie padło na Wendy, pozdrowiła go pierwszymi taktami „Bomben auf Engeland".

– A więc jednak zdołali znaleźć kogoś nowego! – zawołał, patrząc na nią z fascynacją. – Wynocha do sali dla manszaftów, pętaki!

Sierżant i jego ludzie posłusznie usunęli się do drugiego pomieszczenia. Lotnik zaś zbliżył się do podestu dla muzyków.

– Landserzy nie dają pani spokoju? – zapytał. – Cóż, mają niewdzięczną, monotonną służbę, od której sami też się tacy stają.

– A pan jaką ma służbę? – skontrowała podejrzliwie Wendy.

– O tym nie wolno mi opowiadać – stwierdził porucznik. – Ale nie wyobraża sobie pani, jak bardzo miałem dość słuchania w kółko tych samych zdartych płyt, od kiedy tamten pianista dał nogę do lasu.

– Skąd pan wie, że do lasu?

– A gdzie indziej można uciekać przed obowiązkiem pracy? Milice Française próbuje zrobić porządek z takimi ptaszkami, ale tak naprawdę jedni warci drugich. Sama pani zresztą na pewno lepiej ode mnie wie, jak sprawy wyglądają.

– Czego tak mniej więcej pan ode mnie chce? – zapytała Wendy, starając się stłumić w głowie myśl, że w odróżnieniu od tamtego sierżanta, z lotnikiem rozmawia się całkiem przyjemnie.

– Czego chcę? Czego żądam? – uśmiechnął się szeroko. – Grać! No, mademoiselle, proszę nas czymś zaskoczyć!

– Niby czym?

– Gdybym wiedział, nie byłoby zaskoczenia.

Znów pomyślała o sztylecie w torebce. O, jak bym mogła cię zaskoczyć, pomyślała.

– Umiałaby pani zagrać swinga? – nalegał oficer.

– Słyszałam, że Niemcy nie czują swinga, panie poruczniku.

Lotnik roześmiał się perliście, a Wendy przyszło do głowy, że byłoby jej bardzo przykro, gdyby się okazało, że to akurat jego ma zasztyletować czy choćby tylko zatrzasnąć w toalecie.

– Wszystko jedno. Jeśli pani umie, proszę zagrać.

Kiwnęła głową, a on odwrócił się w stronę sali.

– Uwaga, będzie szkolenie polityczne – przemówił do pozostałych gości. – Za chwilę usłyszycie przykład sztuki zdegenerowanej, żebyście nie mieli żadnej wątpliwości, czego w żadnym wypadku nie należy słuchać.

Palce Wendy znów zatańczyły po klawiszach. Szło jej niesporo, bo była wytrącona z równowagi. Musiała zagrać z pamięci jakiś przedwojenny utwór – znajomość najnowszych przebojów mogłaby ściągnąć na nią podejrzenia. Niemcom i ich towarzyszkom zbytnio to jednak nie przeszkadzało. Porucznik wrócił do stolika, rozmawiał o czymś z tym z zielonymi patkami, a ich najmłodszy kolega pracowicie coś gryzmolił na kartce. Tymczasem kilka par zaczęło się degenerować na parkiecie. Widocznie we Francji uchodziło to, co niedopuszczalne było w Rzeszy.

Wendy wykonała półtora utworu i musiała przestać. Od jakiegoś momentu zupełnie jej nie szło i czuła się jak pijany na wyboistej drodze.

– Nie wiem, ta sztuka jest chyba zbyt zdegenerowana nawet jak dla mnie – powiedziała, gdy lotnik znów się znalazł obok niej. – Mam dość.

– Mimo wszystko jest pani prawdziwym darem niebios jako instrumentalistka.

– Tylko że palce już mi powoli wysiadają.

– Czy w ramach odpoczynku nie dałaby pani się zaprosić do tańca?

– Kto wtedy będzie grał?

– Mają tu gramofon. Co prawda igła już robi bokami, ale dla paru minut rozmowy z panią gotów jestem na takie poświęcenie.

– A jeśli właściciel się nie zgodzi?

– Niech spróbuje!

Skinął na młodszego kolegę, żeby poszedł włączyć gramofon. Faktycznie, jakość dźwięku była straszliwa, bo nie tylko igła, ale i sama płyta zbliżała się już do kresu swej używalności, ale dało się znieść. Wendy poddawała się rytmowi i ku swemu zaskoczeniu jakoś nie miała nic przeciwko towarzystwu lotnika.

– Świetnie pan tańczy.

– Nasz Führer mówi, że taniec jest z natury niegermański. Niemcom przystoi maszerować, a nie tańcować. Ale wojen nie wygrywa się przecież robieniem tego, czego się po nas spodziewają.

– Na przykład właściwym przedstawieniem się? – wbiła mu szpilę.

– Ach, postąpiłem niewybaczalnie... Jestem porucznik Martin Vogeltanz.

– Miło mi. Mam na imię Cristina – przedstawiła się Wendy.

– To brzmi dosyć... po włosku.

– Bo ja jestem Włoszką, poruczniku.

– Ach – Vogeltanz uśmiechnął się łagodnie. – Włosi to dzielni żołnierze, tylko mają tragicznych dowódców, tragiczny sprzęt... – nachylił się jej do ucha – i prawdę mówiąc, tragicznych sojuszników.

– Jak może pan tak oczerniać swoją własną armię?

– Nie mam wątpliwości, że Wehrmacht to najlepsze siły zbrojne świata – zgodził się. – Szkoda tylko, że ich wspaniałość nie promieniuje także i na naszych sojuszników. Byłoby nam łatwiej zwyciężyć, nieprawdaż?

Nie odpowiedziała. Patrzyła na jego Krzyż Rycerski i zastanawiała się, za co go otrzymał. Ile brytyjskich samolotów zestrzelił? Czy za ich sterami siedzieli piloci wyszkoleni przez jej wujka?

– Może wydaje się pani – ciągnął refleksyjnie – że my w Luftwaffe jesteśmy bardziej wzniośli niż te pętaki z armii lądowej. W każdym razie my sami chętnie tak o sobie myślimy. Ale prawda jest taka, że i w jednej, i w drugiej formacji służą takie same oblechy. Z drobnymi wyjątkami.

– Takimi jak pan?

– Nie wiem, czy jestem wyjątkiem, za to na pewno pani jest wyjątkowa.

– Dlaczego pan tak uważa?

– Przeczuwam. Z pewnością będę w stanie to określić, gdy poznam panią bliżej.

– Myśli pan, że tak się stanie?

– Jestem po służbie, więc już dziś nie myślę, signorina. Co najwyżej mam nadzieję.

Igła gramofonu osiągnęła koniec swej szelakowej koleiny. Porucznik Vogeltanz wrócił do stolika, a Wendy do pianina. Ale nie była w stanie grać. Ręce jej się trzęsły, nogi zresztą też. Musiała się napić, tym razem może czegoś mocniejszego niż kawa. Na przekór sobie ciągle wracała wzrokiem do stolika, gdzie siedziało trzech ludzi z Luftwaffe.

– Co jest? – śmiał się ten z zielonymi patkami, paląc papierosa. – Brat Martin ma już dość siedzenia w skryptorium?

– Daj mu spokój – skontrował podporucznik. – Po tym wszystkim należy mu się chwila relaksu.

Posiedzieli jeszcze chwilę, a potem wyszli. Wendy, a właściwie Cristina, wróciła do roboty – do końca dniówki zostały jej dwie godziny. Próbowała się skupić na grze, ale była całkiem rozkojarzona. Zamykając późnym wieczorem klapę pianina, przyłapała się na myśli, że nie miałaby nic przeciwko temu, żeby Martin Vogeltanz pojawił się i następnego dnia. Nie tylko dlatego, że można by spróbować wyciągnąć od niego podstępem interesujące informacje...

Continue Reading

You'll Also Like

58.5K 1.6K 99
Meylisah Kayra Sultan, sułtanka aniołów oraz historia jej życia za czasów panowania jej brata - Suleymana Wspaniałego
Kołomyja By suspendu

Historical Fiction

5.4K 231 26
Ubylinka to wieś położona w zachodniej części Wołynia. Zamieszkiwana zarówno przez Polaków, jak i Ukraińców, staje się tyglem nienawidzących się ugru...
159K 4.6K 64
A co gdyby Hailie była połączeniem Vincenta i Tonego? A co gdyby lubiła motory, sporty i wyrażała sie elokwętnie? Kto był by jej ulubionym bratem? To...
45.7K 2.2K 46
🦋 PIERWSZA CZĘŚĆ DYLOGII "LARA" 🦋 19-letnia Eliza Zawadzka, siostra Tadeusza "Zośki" Zawadzkiego wraz ze swymi przyjaciółmi wiodła spokojnie życie...