Prolog

463 31 0
                                    

Le Mans, Francja, lipiec 1943

Młoda kobieta z walizką szła ulicą i starała się nie wyglądać na przestraszoną. Stukot obcasów o chodnik akompaniował oszalałemu biciu jej serca. Najchętniej przyspieszyłaby, ale powstrzymywała się przed tą pokusą. Nie mogła dać po sobie poznać, że ucieka.

Kompletna wpadka. Wszystko się posypało. Trzeba było szybko się wydostać z miasta, wsiąść do byle jakiego pociągu, wszystko jedno dokąd. Najlepiej do Brukseli albo do Lyonu, tam jest już inna jurysdykcja i może nie tak od razu się połapią.

Mijała zapuszczone witryny sklepów i barów, obojętna na warkot samochodów i natarczywy, bezczelny dźwięk tramwajowego dzwonka. Serce drżało jej za każdym razem, gdy kątem oka dostrzegała szarozielone mundury po drugiej stronie ulicy. Z gorączkowym niepokojem powtarzała w myślach: „Widzą mnie? Nie widzą mnie?" A kiedy z bocznej ulicy niespodziewanie wychynęli dwaj żandarmi i zaczęli iść w jej stronę, wydawało się jej, że teraz już na pewno wpadnie w panikę. Zbliżała się ku nim na coraz bardziej drżących nogach. Boże, oby tylko się niczym nie zdradziła. Granatowe kepi były coraz bliżej. Tylko na nich nie patrz, zachowuj się naturalnie... Uff, przeszli. Może żandarmeria akurat o niczym nie wie i tylko Niemców należy się bać? Może, ale uważać trzeba na wszystkich.

Do dworca pozostało jakieś czterysta metrów. Może należało jednak poczekać na tramwaj? Teraz już za późno. Na dworcu na pewno też będą Niemcy. Albo Milice Française, jeszcze gorsze psy. Ale może się uda jakoś przemknąć.

A gdyby tak... do Paryża? Ogromne miasto, łatwo się wtopić w tłum. Jeszcze lepiej – wysiąść na wcześniejszej stacji, bo w stolicy na pewno będzie czekać komitet powitalny. Wędrować po kraju, nadawać meldunki, czekać na dalsze dyspozycje i często zmieniać miejsce pobytu, bo inaczej wykryją, zanim się człowiek spostrzeże.

Nagle usłyszała ten najstraszniejszy dźwięk: pisk hamulców tuż za plecami. Nie przyspieszyła kroku, wciąż zachowywała się tak, jakby nic niezwykłego się nie działo. Ogromnego wysiłku wymagało od niej utrzymywanie pozorów, choć żywiła jeszcze nikłą nadzieję, że to nie o nią chodziło.

- Dobrze, idziemy! – zawołał mężczyzna w brązowym płaszczu i tyrolskim kapeluszu, który niespodziewanie zmaterializował się tuż obok niej.

- Nie rozmawiam z nieznajomymi – odpowiedziała bezczelnie i przyśpieszyła kroku.

Mężczyzna złapał ją za łokieć.

- Pójdzie pani po dobroci, albo...!

- Dobrze – zgodziła się dziewczyna. Przystanęła, delikatnie wyswobadzając się z uścisku nieznajomego. Poczuła, jak ciężar jej „czarodziejskiej różdżki", ukrytej w lewym rękawie, zsuwa się prosto w dłoń.

- Widzi pani, zawsze lepiej jest współpracować – stwierdził tajniak, uśmiechając się prawie jowialnie.

Wyciągnęła rękę, jak gdyby chciała, żeby ją prowadził, błyskawicznie nacisnęła spust. W ulicznym zgiełku nikt nie dosłyszał wytłumionego wystrzału. Gestapowiec osunął się na ziemię. Dziewczyna ruszyła przed siebie. Teraz już biegiem.

A więc jednak ją dopadli. Musi zgubić pogoń, może jeszcze się uda. Nie było łatwo biec na wysokich obcasach, i to jeszcze z walizką, ale i tego ją nauczono. Centrala przewidziała bardzo różne ewentualności, nie wzięła pod uwagę tylko jednego: że ona sama popełni podstawowy błąd.

Skręciła w przecznicę, potrącając walizką jakiegoś człowieka w prochowcu. „Przepraszam!" – krzyknęła odruchowo, ale z tyłu goniły ją już okrzyki po niemiecku. Lada chwila mogły rozlec się strzały. Chyba że chcieli wziąć ją żywcem, co jednak wróżyło jeszcze gorzej. Łatwiej byłoby uciekać bez bagażu, tyle że – no właśnie – nie mogła go zostawić. Nikt nie mówił, że będzie łatwo...

Obejrzała się przez ramię. Na razie jeszcze pogoń nie była w zasięgu wzroku, ale już za chwilę Niemcy mogli wypaść zza rogu. Po drugiej stronie ulicy dziewczyna dostrzegła uchyloną bramę. Zniknąć w niej, przyczaić się na podwórzu albo w jakiejś piwnicy. Przebrać się, zmienić uczesanie, wydobyć zapasowe papiery i wyjść za parę godzin, aż sytuacja się uspokoi?

Przechodząc przez jezdnię, tak mocno skupiła się na bramie, kuszącej obietnicą ocalenia, że gdy spostrzegła pędzący samochód, było już za późno. Rozległ się ogłuszający jazgot hamulców, auto stanęło, ale i tak uderzyło resztką pędu w młodą kobietę z walizką. Dziewczyna poczuła silne uderzenie w lewy bok, a potem jej nogi niespodziewanie oderwały się od ziemi. Przeleciała parę metrów i upadła na asfalt, nawet nie poczuła bólu zdzieranej skóry.

- Donnerwetter! – zaklął ktoś. – Aż buta zgubiła!

Dopiero po chwili stłuczony bok eksplodował bólem. Dziewczyna pobladła, zagryzła wargi, łzy spłynęły jej po policzkach. A więc tak to się kończy. I cześć, Johnny. Cześć, Théo, Susanne, Maurice... Módlcie się, żebym teraz wytrzymała.

Otoczyli ją nagle jacyś ludzie. Nie! Nie ludzie, tylko esesmani... Podnieśli ją siłą – nie obchodziło ich, jak wielki czuła ból – i wrzucili do auta jak worek kartofli, tuż obok jakiegoś oberscharführera. Jeszcze inny bosz zawrócił po jej walizkę i usiadł z nią obok kierowcy. Dziewczyna nie mogła już powstrzymać łez. Nie bała się bólu fizycznego, może dlatego, że jeszcze sobie nie wyobrażała, do czego oni mogą być zdolni. Bolało ją przede wszystkim to, że sposób, w jaki wpadła, to był blamaż jak rzadko kiedy, poniżej jej godności.

- Bardzo mi przykro, ale trafiła kosa na kamień – powiedział oberscharführer po angielsku.

Uniosła głowę i spojrzała prosto w twarz esesmana. Wzdrygnęła się gwałtownie, bo to była znajoma twarz.

- Jak mogłeś... – wyjęczała, na powrót wbijając wzrok w dłonie ściskające krawędź żakietu.

- Ja też uwielbiam języki obce, Estelle – powiedział.

- Mam na imię Cristina – odpowiedziała Wendy bez mrugnięcia powieką.

Kryptonim EstelleWhere stories live. Discover now