Buenaventura

By AstraFaraday

731K 65.7K 44.2K

Destiny bierze udział w wymianie uczniowskiej do Stanów Zjednoczonych, idąc w ślady swojej kuzynki, Julii, kt... More

CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33 część 1/2
Rozdział 33 część 2/2
Rozdział 34
Rozdział 35
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział 36
Rozdział 37 część 1/3
Rozdział 37 część 2/3
Rozdział 37 część 3/3
Rozdział 38
Rozdział 39 część 1/2
Rozdział 39 część 2/2
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43 część 1/3
Rozdział 43 część 2/3
Rozdział 43 część 3/3
Rozdział 44 część 1/2
Rozdział 44 część 2/2
Rozdział 45 część 1/3
Rozdział 45 część 2/3
Rozdział 45 część 3/3
Rozdział 47
Rozdział 48 część 1/2
Rozdział 48 część 2/2
Epilog
Podziękowania i kontynuacja
Ważne!
FanArty?! cz.1
Okładki
Okładki cz. 2

Rozdział 46

6.7K 883 871
By AstraFaraday

Zamrugałam kilkakrotnie, chcąc wyostrzyć zamglony półprzezroczystą czerwienią obraz. Krew? Ale jak to? Krwawiłam z oczu?!

Moje życie ostatnim czasem uległo tak ogromnej zmianie, że odwykłam od naprawdę wielu rzeczy, które u ludz... innych osób są na porządku dziennym. Nie chodziłam do szkoły ani pracy, dni tygodnia całkowicie przestały mieć dla mnie znaczenie, przestałam odmierzać upływ czasu za pomocą kalendarza. Zresztą Chris żadnego u siebie nie miał — oczywiście poza tym w telefonie, który dla niego, wilkołaka uzależnionego od faz księżyca, był świętością. Nie miał również zegara, odkąd go rozwaliłam pierwszego dnia naszej znajomości.

Opierałam się na regularnych wizytach u Santiago oraz odliczałam mijające dni od pierwszego listopada, a porę dnia określałam z grubsza po położeniu słońca. To wystarczało, bo na jaką cholerę mi wiedzieć, czy była środa, czy niedziela? Dwunastego czy dwudziestego? Czwarta czy piąta po południu? Coś by to zmieniło? Nie chodziłam do sklepów, nie musiałam się więc martwić o ich godziny otwarcia. Nie chodziłam na treningi czy zajęcia dodatkowe. Nie chodziłam do kina, do kościoła, do klubów, siedziałam zamknięta w czterech ścianach, wyłączona z życia poza murami tamtej rudery. W Polsce w samym swoim pokoju trzymałam trzy zegarki — tarczowy, elektroniczny i ten na komórce, którą zawsze ze sobą nosiłam. Mimo to często się spóźniałam i nie lubiłam tego w sobie. Teraz chciałabym mieć dokąd się spóźniać.

Czytałam kiedyś, że człowiek spędza średnio niemal godzinę dziennie na wpatrywanie się w lustro. Chris nie miał luster.

Odzwyczaiłam się od tego tak bardzo, że, będąc u Santiago, chyłkiem przemykałam obok swojego wielkiego odbicia w przedpokoju i wbijałam wzrok w podłogę po wejściu do łazienki. Kiedy to zauważył, zaczął przykrywać je narzutą przed moim przyjściem. Znienawidziłam lustra. Może za bardzo się bałam, że odzwierciedlenie nie pokryje się z moim wyobrażeniem o mnie, że zamiast mordercy zobaczę zwykłego człowieka i znów pogrążę się w bezcelowych rozmyślaniach nad niesprawiedliwością tego świata.

Może wręcz przeciwnie.

Teraz jednak bardzo chciałam się w nim przejrzeć. Mimo bordowych kropel skapujących na dłonie wciąż żywiłam nadzieję, że to nie tak, coś źle zrozumiałam, ubrudziłam się krwią z szyi, zmieszała się ze łzami i zaczęła spływać.

Podniosłam się do przodu, prawie wsadzając głowę między siedzenia.

Tak. Płakałam krwią jak figurka Maryi z jakiegoś kiepskiego horroru.

— Jasna cholera! — krzyknął Chase tak nagle, że, odskakując, uderzyłam czubkiem głowy w sufit samochodu. Może nie tyle zapomniałam o jego obecności, ile zamyśliłam się, wpatrując w odbicie. Odbicie, które też zobaczył.

Przyspieszył do tego stopnia, że wcisnęło mnie w fotel, a chwilę później samochodem tak zarzuciło, że przeleciałam na sąsiednie siedzenie i grzmotnęłam w szybę. Zostały na niej smugi krwi po moich palcach.

— To nie jest motocykl, kretynie! — wydarłam się na niego, stabilizując swoją pozycję.

— Chcesz, żebym zwolnił? Kim jesteś i co zrobiłaś z Destiny Winterhood?

Zabiłeś ją.

Zapięłam pas, bo w przeciwnym razie latałabym po całym pojeździe.

Zastanawiałam się, w którym kierunku pójdę, kiedy już rozwali się o drzewo, co niewątpliwie wkrótce nastąpi. Nie miałam bladego pojęcia, gdzie się znajdowaliśmy, ale wyglądało na to, że wjechaliśmy gdzieś między góry. Powinnam zjadać palce ze stresu, ale nie czułam nawet lekkiego niepokoju. Tyle zostało z mojego instynktu samozachowawczego. Podejrzewałam, że po wejściu do ich bazy — o ile wcześniej naprawdę się nie rozbijemy — wybuchnę histerycznym śmiechem.

Rana nadal emanowała bólem, przyzwyczaiłam się do strużek krwi cieknących z niej po lewej stronie mojej szyi. Za to nie spodziewałam się poczuć znajomego łaskotania i z drugiej.

Krwawiłam z ucha. Lub z uszu. Nie wiedziałam. Zbyt wiele działo się naraz, a na dodatek, zanim zrozumiałam, że krew w ustach nie spłynęła z oczu, a z nosa, dostałam przemożnej chęci odkaszlnięcia, która błyskawicznie przeobraziła się w odruch wymiotny. Zwymiotowałam tam, gdzie zdążyłam się pochylić, a więc na własne stopy. Nie jedzeniem (ile godzin temu ostatnio coś jadłam? Ile godzin upłynęło? Która była godzina? Nagle zapragnęłam wiedzieć. Z jakiegoś powodu chciałam znać chociaż orientacyjny czas swojej śmierci. Jak inaczej mogłam to nazwać, jeśli nie umieraniem?). Krwią.

Słownik Chase'a zubożał do kilku przekleństw. Biedaczek nie doczyści się tapicerki.

Przeciekałam. Siedziałam we własnej krwi, zbyt słaba, by utrzymywać głowę w pionie i otwarte powieki czy zmienić pozycję. Mój organizm nie miał już sił prowokować wymiotów, ale wciąż czułam płyn uciekający z ust. Paliło mnie gardło, nozdrza i oczy, wnętrzności bolały przy każdym wdechu, a ciężki, metaliczny posmak oraz woń wypełniały każdą moją myśl. Dobij mnie, chciałam powiedzieć, przypomniawszy sobie o swoim położeniu przez wżynający się pas. Zamiast tego wydałam z siebie tylko krótki, bulgoczący dźwięk. Byłam gotowa błagać o śmierć, tak strasznie bolało. Nie mogłam nawet sprecyzować, co konkretnie. W środku, wewnątrz, coś, wszystko i każdy organ z osobna zaciskał się w nieustającym skurczu.

Może gdyby udało mi się unieść głowę i oprzeć jej tył o zagłówek, zakrztusiłabym się własną krwią, kończąc męki. Ale nie dysponowałam taką siłą.

Wody. Zapragnęłam wody. Przeklęłam się za zrzucenie jej pod nogi. Była niemal na wyciągnięcie ręki, a jednak nieosiągalna. Zupełnie jak mój powrót do domu, człowieczeństwo, normalność, telefon do rodziców... To ostatnie, o czym pomyślałam.

— Pij, do diabła!

Miałam wrażenie, że ocknęłam się w studni. Wszędzie było mokro, siedziałam w przemoczonych ubraniach i drżałam z zimna, a w ustach po raz pierwszy od długiego czasu poczułam ciecz inną od własnej krwi. Głos dochodził jakby z góry, niósł się echem po kamiennym pionowym tunelu. Chyba minęły miliony lat.

Moja dezorientacja musiała dorównywać tej doświadczanej przez pacjentów budzących się po wieloletniej śpiączce.

Jako dziecko miałam zabieg. Przed nim podano mi coś do picia, coś na sen, co powaliło nawet tak energicznego szkraba, jak ja. Kiedy już było po wszystkim, pamiętałam twarze lekarzy w maskach zebranych wokół mnie, którym chyba z dziesięć razy zadałam jedno pytanie: będzie bolało? Cierpliwie zapewniali, że nie. Do dziś nie wiem, czy mi się to śniło.

Zatrzymaliśmy się prawdopodobnie gdzieś w lesie, bo kojarzyłam zielonoszare odcienie prześwitujące przez czerwoną płachtę. Chase odpiął pas i próbował mnie wyjąć z samochodu. Wyrwałam się, krzycząc — przynajmniej w moim wyobrażeniu był to krzyk — że dam radę iść. Nie upierał się. Sam ledwo kuśtykał przez paraliż, który wciąż utrzymywał się w niektórych miejscach oraz kontuzję nogi... Musiał mi to powiedzieć, bo zagroziłam, że złamię mu drugą, jeśli mnie dotknie. Nie podniosłam się już jednak z trawy. Wyobrażenie, sen czy wspomnienie?

Teraz siedział obok od rąk po szyję brudny od krwi. Ciemnej. Ciemniejszej niż ludzka. Mojej.

Piłam powoli. Nie chciałam odrywać kubka od ust, bo w ten sposób kupowałam trochę czasu na zorientowanie się w sytuacji. Nie siedziałam w studni ani w lesie, a na kanapie w pokoju, którego nigdy wcześniej nie widziałam na oczy. Salonik z kuchnią we wnęce. Chase — lub ktoś inny, jeśli nie byliśmy tam sami — zaciągnął zasłony, nie zapalił światła poza niewielką jarzeniówką i tak rażącą moje wrażliwe oczy. Inaczej wyobrażałam sobie bazę programu angażującego pięć milionów ludzi. Czułam się jak w jakimś drewnianym domku nad jeziorem. Jak w horrorze.

Odstawiwszy kubek, zdałam sobie z czegoś sprawę. Byłam mokra, przemoczona do suchej nitki, a ogon nie wyrastał. Machinalnie dotknęłam ręką szyi w poszukiwaniu skrzeli, ale tylko syknęłam z bólu, natrafiając na ranę po ugryzieniu, do której przykleiły mi się włosy. Nie wyczułam ani nie zobaczyłam żadnych błon między palcami.

Nie. Nie byłam człowiekiem. Byłam syreną. Jego jad nie mógł mnie przemienić, nie mógł, nie mógł, nie mógł.

Sądziłam, że umieram. Że wykrwawię się na śmierć. Nie miałam siły dłużej tego ciągnąć, naprawdę nie miałam siły. Zmienię się w wampira? Zostanę hybrydą? Jak to działało na M'innamorai? Karuzelę panicznych myśli przerwały dopiero mdłości. Sowicie rozcieńczona wodą czerwień rozbryzgała się we wszystkie strony po uderzeniu o panele podłogi.

Chase podstawił mi miskę, ale nie słyszałam, co mówił. Chyba ogłuchłam. Krew zatkała mi uszy. Znów się zaczynało.

Z kolejnych wydarzeń pamiętałam same pojedyncze obrazy. Rozmawiał z kimś przez telefon. Albo próbował się do kogoś dodzwonić. Rzucił nim. Nikt się nie zjawiał, a wkrótce i on zniknął. Zgasło światło. Gdzieś trzasnęły ciężkie drzwi, zgrzytnęła podłoga. Skądś dochodził tupot kroków. Pogrążyłam się w delirycznym półśnie, nie pozostawałam w pełni świadoma, ale i nie odleciałam ku krainie snów. Myślałam, że byłam w domu Evansów. Myślałam, że byłam na Mazurach. Myślałam, że wróciłam do Polski, do siebie. Co jakiś czas zderzałam się z rzeczywistością, na moment odzyskując jasność umysłu, tylko po to, by zaraz znów przenieść się tysiące kilometrów dalej lub cofnąć w przeszłość.

Gdy otworzyłam oczy, Chase wrócił do salonu. Nie potrafiłam sprecyzować, dlaczego, ale czułam, że jednak wcale się nie zmieniałam. To koniec. Długi, męczący i powolny, może dokładnie taki, na jaki zasługiwałam, ale koniec. Ta świadomość wypełniła mnie ulgą i przerażeniem. Przede wszystkim przerażeniem, kiedy zrozumiałam, że Collin musiał przechodzić przez coś podobnego. Najprawdopodobniej całkowicie sam. Czy miał choćby minimalne pojęcie, co się z nim działo?

— Muszę wiedzieć — wycharczałam. Chase podszedł szybko do kanapy. Kazał mi się nie ruszać, więc chciałam się podnieść, ale nie dałam rady. — Czy Collin... od początku... Czy jego ojciec mu powiedział... — Spojrzałam na niego oczami już czystymi od łez, tych prawdziwych, nie krwawych. — Nie mogę umrzeć, nie wiedząc.

Wyglądał na zaskoczonego, jakby spodziewał się zupełnie innego pytania. Lub jakby zdziwiła go sama idea Collina będącego częścią ich planu. Jakże bym chciała mieć rację co do drugiego.

— Nie. Nigdy nie słyszał o M'innamorai ani o niczym innym. A ty nie umrzesz, tego jestem pewien. Złych diabli nie biorą.

Jak na kogoś tak zaawansowanego w opowiadaniu łgarstw, niezbyt dobrze radził sobie z udawaniem pokrzepiającego uśmiechu.

Nie kłam przynajmniej ten jeden raz, chciałam powiedzieć, ale brakło mi sił po otwarciu ust.

Czułam na sobie jego wzrok, roztapiając się na kanapie. Cóż za ironia. Aż chciałoby się powiedzieć: z cieczy powstałam i w ciecz się obrócę. Ludzie mają około pięciu litrów krwi, a ponieważ znajdowała się gdzie okiem nie sięgnąć, we mnie musiało jej zostać naprawdę niewiele. Już niedługo.

Zupełnie mimowolnie zaczęłam krzyczeć. Wiłam się z bólu, bo teraz rana już nie płonęła, teraz paliła od środka. Czułam rozprzestrzeniający się jad, rozżarzone węgle wędrujące pod skórą, bezwzględnie torujące sobie drogę coraz dalej i głębiej.

Zabij mnie, zabij mnie, zabij mnie.

— Winterhood. Winterhood! — próbował zwrócić moją uwagę. — Musisz się napić mojej krwi.

Z pewnością usłyszałam to tylko w myślach. Zdanie brzmiało jednak tak absurdalnie, że nie mogłam uwierzyć, że taki pomysł wyszedł ode mnie, nawet jeśli chodziło o czeluści podświadomości.

Zdołałam zaledwie otworzyć oczy i ułożyć usta w bezgłośne „co?!". Mój Boże. Może faktycznie się zmieniałam. Może wampiry siedziały innym w głowach, ale i one same słyszały głosik ofiar namawiający ich do pożywienia się na nich.

Chase włożył mi palce do ust i podniósł górną wargę, zapewne szukając kłów. Nie wiedziałam, czy je znalazł.

— Nie możesz mieć jeszcze jadu... — mamrotał bardziej do siebie. — Mam czystą krew. Musimy spróbować.

Chcąc parsknąć śmiechem, dostałam napadu kaszlu. Nie. Nie ma mowy. Nie zwieńczę przemiany. Wolałam zginąć niż stać się pijawką, tylko po to zresztą, aby mógł mnie sprzątnąć, pakując mi drewnianą kulkę w serce, która nie podziałałaby na syrenę.

— Nie musisz się pożywić, żeby zostać wampirem! Nie próbuję cię przemienić, tylko to powstrzymać!

Musiałam majaczyć na głos. Albo miałam halucynacje i słyszałam to, co chciałam słyszeć. Ichor próbował mnie podejść, podstępem zachęcić do zatopienia zębów w czyjejś tętnicy. Robiło mi się niedobrze na samą myśl. Posmak własnej krwi nie opuszczał moich kubków smakowych ani na moment i nie miałam najmniejszej ochoty na pogłębienie tego doznania.

Myślałam o tym, co powiedział Collin. Nie chcieli mnie zabić, ale teraz zmienią zdanie. Wiedział, jak ugryzienie na mnie wpłynie, wiedział lub miał podstawy, by wierzyć w taki obrót wydarzeń. A jeśli miał rację? Jeśli Chase mówił prawdę? Jako wampir byłam bezużyteczna, potrzebowali syreny. Potrzebowali łusek.

— Wiem, że fantazjowałaś o podgryzaniu mojej szyi, teraz masz okazję, kolejnej nie będzie — silił się na swobodny, żartobliwy ton. — Tylko... — zawiesił się, wzdychając — spróbuj... Po prostu nie rozerwij mi tętnicy.

Spojrzałam na niego nieprzytomnie spod ledwo rozwartych powiek. Spojrzałam jak na wariata. Szaleniec. Świat oszalał. Dlaczego miałby dać się ugryźć? Dlaczego jego krew miałaby cokolwiek zmienić? Gdzie byli ci wszyscy uzbrojeni dranie? Dokąd on mnie przyniósł?

Na pewno miałam gorączkę. Leżałam wstrząsana zimnym dreszczem, zlana lodowatym potem zmieszanym z krwią i nie rozumiałam nic z tego, co się działo, poza rozprzestrzeniającym się pieczeniem, które na zmianę wzmagało się i słabło.

Nie, odejdź, nie zrobię tego, odejdź, zostaw mnie, powtarzałam częściowo w myślach, częściowo na głos. Skosztowanie ludzkiej krwi mogło albo sfinalizować proces przemiany, albo, według niego, w jakiś niezrozumiały sposób go powstrzymać. Żadna z tych opcji mi nie odpowiadała. Chciałam zwyczajnie zaznać spokoju.

Przeklął mnie, wstał i odsunął się od sofy. Zniknął za wyspą kuchenną. Powiedziałabym, że czas rozciągał się jak toffi, ale to zbyt delikatne i przyjemne skojarzenie, chociaż pragnęłam oderwać się od niekończącej udręki i po prostu zatracić w czymś, co nie miało związku z cierpieniem, śmiercią, brudem czy żalem. Moje serce biło, czułam je, czułam każde uderzenie, a więc wciąż pompowało krew. Krew czy już ichor?

Nie zauważyłam, kiedy Chase wrócił, dopóki nie przystawił mi czegoś do ust. Kubek z, jak sądziłam, wodą, a ponieważ nadal chciało mi się pić, pociągnęłam łyk. Natychmiast go wyplułam, gdy ciepły, gęsty płyn okazał się krwią. Nawet nie musiałam widzieć jego paskudnie rozciętego nadgarstka, by wiedzieć, że należała do niego.

— Pij to, bo inaczej zatkam ci nos i siłą wleję do gardła. Winterhood, nie żartuję — zagroził z powagą, gdy uparcie kręciłam głową, ale zaraz dodał łagodniej: — Pomoże ci.

Tak, akurat ty z pewnością dołożyłbyś wszelkich starań, żeby mi pomóc.

To jedna z tych sytuacji, gdzie możliwość wyboru była wyłącznie złudzeniem. W teorii mogłam kazać mu się pieprzyć i strącić kubek wraz z jego zawartością na ziemię. W swojej wyobraźni tak właśnie zrobiłam. W praktyce każdy oddech sprawiał mi ból i wykańczał fizycznie. Chase mógł zrobić ze mną, co chciał, a ja nie miałabym jak się bronić, gdyby rzeczywiście postanowił mnie zmusić do picia. Nie wątpiłam w to, skoro determinacja skłoniła go do podcięcia sobie żył.

Napiłam się z obrzydzeniem, które wycisnęło ze mnie łzy. Czułam się słaba i bezradna, zdana na czyjąś łaskę. Odnalazłam w tym niewielkie pocieszenie: skoro jego krew mi nie smakowała, skoro tak mocno musiałam się zmuszać do wypicia tych kilku łyków, może wcale się nie zmieniałam. Co się ze mną w takim razie działo?

Wpatrywał się we mnie z wyczekiwaniem, a ja zdołałam tylko unieść dłoń do ust, zanim wszystko zwróciłam długim, bolesnym bełtem. Głowa pulsowała mi chyba mocniej od szyi.

Jemu najwyraźniej też, bo rozmasował skronie. Potarł włosy i, wciąż krwawiąc, przejechał dłońmi po twarzy, a następnie niespodziewanie trzasnął pięścią w stół. Zabrał coś z niego, zaczął majstrować przy moim przedramieniu. Nie pozwolił mi się wyrwać, jedną ręką mnie przytrzymał, drugą rozciął skórę. Nie byłam w stanie nic zrobić, równie dobrze chomik mógłby walczyć z lwem.

Zacisnęłam zęby w agonii i wygięłam się w łuk, kiedy wsadził mi palce pod skórę, by wyjąć czip. Dlaczego? Nie przerwie w ten sposób wszczepienia. Santiago opowiadał kiedyś historię o łowcach, którzy odcięli Przeistoczonemu rękę i spuścili z niego krew, łudząc się, że w ten sposób zerwą połączenie. Nic z tego. Buenaventura służyła wyłącznie za aktywator i dowód. Mógł zmyślać, ale to byłoby zbyt proste.

Czy możliwe, by Chase o tym nie wiedział? Jego próba ocalenia człowieka oznaczała mój rychły koniec. Nareszcie. Ciekawe, czy Tiago w jakiś sposób przeczuwał, co nadciągało. Nie chciałam rzucać na niego wyroku, ale przecież nie mogłam nic na to poradzić.

Ostatnia salwa wymiotów doprowadziła mnie na skraj wyczerpania. Czułam się jak sflaczały balon i dopiero silny ból odczuwalny przy każdym ruchu, w każdym najdrobniejszym mięśniu, przypominał mi, że nie zostałam tylko cieniem, że wciąż miałam ludzkie ciało.

Wsłuchiwałam się w dźwięki, żeby odwrócić swoją uwagę. Chase krzątał się po pokoju, stąpał ciężko, otwierał szafki. Wysypał coś hałaśliwie na stolik, uprzednio przesuwając go z nieprzyjemnym zgrzytem. Miałam nadzieję, że zanim ponownie do mnie podejdzie, będę już po drugiej stronie.

Ale nie.

Wszedł na kanapę, usiadł nade mną i rozsunął mi kurtkę. Obiecałam sobie, że choćby nie wiem, co, nie otworzę ponownie oczu, nie poruszę się, ani drgnę, umrę w możliwie najmniejszych torturach, jednak nie mogłam się powstrzymać i ostatkiem sił wychrypiałam:

— Co ty wyprawiasz?

— Weź głęboki wdech.

Zamachnął się oburącz i z całą mocą, jaką tylko miał w sobie, wbił mi w pierś igłę. Tym razem przeszła przez skórę. W nagłym przypływie adrenaliny podniosłam głowę, podparłam się na łokciach, nawet nie krzycząc, a dysząc z zaskoczenia. Wyjąwszy ją, Chase zszedł na podłogę.

Ból po ukłuciu szybko przeminął, ale w klatce piersiowej pozostało wrażenie niemal palącego gorąca, ucisku, przygniecenia. Bardziej niż tym przejęłam się nagłym ustaniem pulsowania — tego w głowie, na szyi, tego powstałego w wyniku uderzań serca... Po chwili zauważyłam, że wciąż biło, po prostu o wiele wolniej.

— Co to było? — rzuciłam, nie patrząc na niego. Zrobiło mi się słabo, obraz nieco sczerniał, mimo woli opadłam na plecy.

— Skironina — usłyszałam trochę niewyraźnie — zmodyfikowana przeze mnie. Krew AB Rh+ wstrzyknięta w serce zabija Przeistoczonych, ale roztopiona Buenaventura powinna podtrzymać cię przy życiu. Jesteś w końcu M'innamorai.

Nie czułam się jak M'innamorai. Ani jak syrena, ani jak wampir, ani jak Destiny, ani jak nikt. A Chase nie brzmiał, jakby chociaż on sam wierzył we własne słowa.

Dryfowałam sobie spokojnie w nicości odcięta od wszystkich bodźców zewnętrznych, kiedy poczułam poklepywanie po twarzy.

— Winterhood, nie zasypiaj. Wiesz, gdzie jesteś? Halo, gdzie jesteś? W Polsce?

— Nie — mruknęłam z bolesnym grymasem. Chciałabym. Chciałabym odejść w miejscu, które uznawałam za swój dom.

— Wiesz, kim jestem?

— Idiotą.

Prawie się zaśmiał.

— Nie muszę znać polskiego, żeby to zrozumieć — zauważył błyskotliwie. — Nie wolno ci zasnąć. Otwórz oczy.

Nie mam siły. Zostaw mnie.

— Mamy trzecią nad ranem. Która jest teraz w Polsce?

Męczył mnie i męczył, aż uzyskał odpowiedź.

— Nie wiem, nie każ mi myśleć!

— Wiesz. Która jest teraz w Polsce?

Trzecia. Dziewięć godzin różnicy. Musiałam po prostu dodać trzy plus dziewięć, ale w moim stanie nawet tak proste działanie wydawało się niemożliwe do obliczenia. Może jeśli to zrobię, w jakiś sposób poczuję się nieco bliżej domu? Odrobinę bezpieczniej, odrobinę spokojniej. Łzy wypłynęły spod moich zamkniętych powiek.

— Dwunasta.

— Co byś teraz robiła, gdybyś tam była?

— Spałabym. — Już w ogóle nie myślałam o tym, co mówiłam. Mój kontakt z rzeczywistością wisiał na włosku. Traciłam świadomość, poddawałam się nurtowi, odpływając w nieznane.

— W samo południe? Nie, nie spałabyś.

— Tak, spałabym. Odwal się.

Co on próbował zrobić? Nie dość już się wycierpiałam, musiał jeszcze w moich ostatnich chwilach przypominać o miejscu, które mi odebrał?

— Nie w taki dzień. Wiesz, co dzisiaj jest? — ciągnął nieugięty. — Boże Narodzenie. Pomagałabyś rodzicom w przygotowaniach świątecznych, prawda? Winterhood, mów do mnie. Opowiedz mi o jakichś absurdalnych polskich zwyczajach.

— Jemy na obiad... tych... którzy przeszkadzają nam we śnie...

— Nie zasypiaj! Wiesz, że wisisz mi cały gar pierogis? I to nie takich kupnych, a domowej roboty. I miskę tej brei z kiełbasą i zepsutą kapustą. Cały dzień przesiedzisz w kuchni. Winterhood! Jeszcze nie wiesz. Musisz się dowiedzieć!

To nic nie da, chciałam mu powiedzieć. Mógł mną szturchać, potrząsać, pryskać mi w twarz zimną wodą, ale to nic nie da. Nie miałam siły dłużej walczyć. Jego głos stawał się bardziej i bardziej odległy, aż w końcu nastąpiła głucha ciemność.

Continue Reading

You'll Also Like

48.2K 3.5K 100
__To nie moja manhwa...ja tylko tłumaczę__ Zapraszam na dalsze losy naszych bohaterów. ~~Sezon 1 również na moim kanale :)~~
144K 4.9K 26
A co jeśli Draco i Hermiona odnajdą wspólny język? Czy mogą pokochać się bezwarunkowo? Historia pisana z perspektywy uczennicy mądrzejszej niż sama R...
2.1K 104 6
Bez ryzyka nie ma zabawy. Morderstwo bliskiej osoby, poznanie dziwnych i jednocześnie strasznych ludzi, odkrywanie sekretów ludzi z którymi mieszka...
23.5K 1.8K 53
Od dwudziestu lat wampiry muszą żyć w ukryciu, ponieważ moc czarowników się rozwinęła i stała na tyle potężna, że zdołała pokonać krwiopijców. Króles...