Falling down | BakuDeku

By tylkoecho

3.6K 296 372

Nabrałam ochoty na napisanie smutnego BakuDeku. Od roku trwa wojna. Granica między Bohaterem a Złoczyńcą już... More

Przedmowa
NIGDY
I
II
III
IV
V
VI
MOST
I
II
III
IV
V
VI
VII
Epilog TERAZ

VII

175 16 23
By tylkoecho

1

Siedziałem na jednym z łóżek w izbie chorych, na szczęście tej przeznaczonej do urazów niezagrażających życiu. Wokół panowała grobowa atmosfera. Po bitwie nawet ranni krzyczeli ciszej przy oczyszczaniu ran. Smutek na wieść o zamordowaniu Vlad Kinga był namacalny. Pomijając fakt, że znaczna część widziała jego śmierć na własne oczy. W tym ja. Z autopsji mogłem powiedzieć, że trudno było w tamtej chwili myśleć o czymś innym.

Jeszcze gorsza była świadomość jak strasznie nieudolni byliśmy. Znowu.

Mój medyk, mężczyzna po trzydziestce, westchnął, odkładając na metalowy stolik nożyczki i gazę. Właśnie skończył mnie opatrywać. Oparł się o oparcie szpitalnego krzesełka. Jego twarz wykrzywił grymas człowieka, któremu dolegał ból pleców i przewlekle wyczerpanie wojną domową.

– Jak rokowania? – spytałem.

Todoroki nie żartował, gdy mówił, że tego dnia kiepsko kontrolował ogień. Sterylny opatrunek obejmował większą część mojej szyi, część policzka i obojczyk. Cóż, sam się o to prosiłem.

Medyk zmrużył oczy i przetarł je dwoma palcami. Odchylił głowę.

– Paskudne oparzenie – powiedział do sufitu. – Po zagojeniu może pozostać przebarwienie albo blizna.

Świetnie, pomyślałem. Muszę przy najbliższej okazji pochwalić się Bakugō, że jego malinka najprawdopodobniej zostanie ze mną do końca życia.

– To prawda, że Złoczyńcy wycofali się zaraz po zabiciu Vlad Kinga? – zagaił medyk.

– Tak – odparłem.

– Czyli od samego początku on był ich celem?

Wzruszyłem ramionami. Bądź co bądź byłem tylko zwykłym bohaterem.

– To niedobrze jak Złoczyńcy mają kogoś kto kontroluje ogień – stęknął mężczyzna. – Wiertła. Ogień. Co jeszcze? – mruknął, ale to już chyba nie było do mnie.

Nie musiałem silić się na podtrzymanie rozmowy, bo w tej samej chwili ktoś zamaszyście otworzył drzwi do izby chorych. Do pomieszczenia wszedł Todoroki. Nie podobało mi się jak wyglądał. Był blady, oczy miał podkrążone, ruchy sztywne. Zanim jego usta szeroko otworzyły się, aby głośno i wyraźnie obwieścić komunikat, miał je zaciśnięte w wąską linie.

– Za godzinę odbędzie się zebranie na placu! Obecność obowiązkowa!

Po izbie rozeszły się pomruki zmęczonych ludzi.

– Co teraz z nami będzie? – zapytał jakiś chłopak za mną.

– Nie mamy dowódcy – dodał ktoś inny.

– Wszystkiego dowiemy się na apelu – odparł Todoroki, zamykając temat.

Rozejrzał się powoli po sali, a jego wzrok zatrzymał się dopiero, gdy nasze spojrzenia zazębiły się ze sobą. Chyba od początku byłem jego celem.

Podszedł do mojego łóżka. Milczał, wpatrując się w mój opatrunek. Wyglądał na zmartwionego.

Właśnie wtedy spojrzałem na jego bliznę, jakbym zobaczył ją pierwszy raz w życiu. Ależ ja byłem egoistą, prosząc go wtedy o taką przysługę. Oparz mnie! Chłopaka, który sam miał bliznę, która była jego traumą.

Przełknąłem ślinę.

– Nic ci nie jest? – spytałem pierwszy. Wyrzuty sumienia zaczęły zżerać mnie od środka.

– Nie. Dzięki tobie – odparł spokojnie. – A jak twoje oparzenie? Wiem, że musiało bardzo boleć.

O tym mówiłem.

Medyk nie kwapił się na odpowiedź, zajęty szperaniem w swojej medycznej torbie.

– Nic takiego. Miewałem gorsze kontuzje – odparłem. – Będę żyć.

Przytaknął bez przekonania.

– Będziesz musiał odpowiednio dbać o to oparzenie – wtrącił się mężczyzna. – Kluczowe jest utrzymywać wilgotne środowisko, absorbować nadmierny wysięk, a także chronić przed zakażeniem. – Wyciągnął w moją stronę swoją dłoń. – A teraz pokaż mi jeszcze tę rękę.

Todoroki niepewnie usiadł na brzegu łóżka, gdy mężczyzna zaczął odkażać moje przedramię. Syn Endeavora został ze mną do końca zabiegu. Nie wdawał się w żadną dyskusje – ani ze mną, ani z medykiem. Po prostu siedział i patrzył. Wciąż było mi głupio, ale jego obecność w jakiś sposób dodawała mi też otuchy.

Wyszliśmy z izby chorych kilka minut przed siedemnastą. Bohaterowie z naszej grupy zebrali się już na placu, niedługo miało rozpocząć się zebranie.

Zdziwiło mnie jak szybko zdążono uprzątnąć pobojowisko. Oczywiście nie zrobiono tego perfekcyjnie. Na środku wciąż widniały obrzydliwe czerwone plamy. Starałem się je ignorować, bo te działały jak kod QR dla moich wspomnień. Przed oczami od razu stawały mi urywki z tamtej chwili. Wiertło. Metaliczny posmak. Bomba. Wybuch.

Stanęliśmy z tyłu zgromadzenia. Wspiąłem się na palcach i rozejrzałem wokoło. Nigdzie nie mogłem dostrzec moich kolegów.

– Widziałeś gdzieś Denkiego? Albo Shinsō?

Wiedziałem, że przeżyli i nie zostali ciężko ranni. Ich nieobecność przyjąłem jednak z niepokojem. Miałem złe przeczucia.

– Nie – odparł Todoroki – ale na ich miejscu bym się nie wychylał.

Zerknąłem na niego, ale nie zdążyłem zadać pytania. W tej samej chwili na plac wjechał wojskowy samochód – takimi maszynami przemieszczali się jedynie bohaterowie z wysoką rangą.

– Już załatwili nam zastępstwo. – Usłyszałem przed sobą czyjś szept. Staliśmy wszyscy jak uczniowie na apelu.

– Ciekawe kto tym razem nam się trafi.

– Słyszałem, że wcześniej były plany o połączeniu nas z jakąś grupą.

Czyjeś prychnięcie.

– Cokolwiek z nami planowali, to już na pewno nieaktualne. A wszystko przez tych pedałów. Z chęcią rozszarpałbym ich własnymi rękoma.

Krew odpłynęła mi z twarzy. Todoroki musiał dostrzec moją reakcję. Chciał mnie złapać za ramię, uspokoić, ale ja już zacząłem przeciskać się naprzód, ku oburzeniu zebranych, których atakowałem łokciami.

Udało mi się przedostać na sam przód, wprost na przerażone spojrzenie Denkiego i Shinsō. Obrócili swoje twarze w moją stronę w chwili, gdy niemal wypadłem przed tłum. Klęczeli tuż przede mną. Mieli związane ręce. Wyglądali jak skazańcy.

Samochód podjechał pod zgromadzenie i zahamował.  Tylne drzwi otworzyły się i wyszedł z nich ktoś kto był ostatnią osobą, którą spodziewałem się ujrzeć. W pierwszej chwili myślałem, że to moje urojenia, a nie rzeczywistość.

– Kto to niby jest? – Jeden szept za mną.

– Nie mam pojęcia. – Drugi szept.

Po nim trzy dźwięki wstrzymywanego powietrza. Jedno było moje.

– Bez jaj – wyrwało się Shinsō, który również rozpoznał osobę wysiadającą z auta.

– Znasz go? – spytał ktoś za mną.

Chłopak, który wysiadł z samochodu omiótł zbiorowisko swoim spojrzeniem. Pod jego lekceważącą postawą kryło się coś zimnego, pozbawionego krzty ciepła i empatii. Nadal miał krótkie, blond włosy z grzywką zaczesaną na prawą stronę i szare oczy z białymi źrenicami.

– Tak, to jest... – zacząłem.

Z samochodu wyszedł Neito.

Monoma Neito.

Niewiele się nie zmienił. Jego twarz nadal pozostawała słownikowym przykładem arogancji i zbyt dużego ego, nawet wtedy gdy była z pozoru bez wyrazu.

Monoma wyszedł i ruszył przed siebie. Eleganckie wojskowe buty uderzały o płytę chodnikową, ich dźwięk wymuszał na zebranych ciszę. Mundur stanowił idealne dopełnienie jego wizerunku. Pomimo nastoletniego wieku, Monoma nie prezentował się w nim jak przebieraniec, tylko jak ktoś z kim należało się liczyć. Mój rówieśnik zatrzymał się dopiero przy Shinsō i Denkim. Włożył ręce do kieszeni eleganckiego płaszcza i spojrzał na nich z góry.
Przez długą chwilę tylko patrzył.

– Zrobić porządek z tymi wynaturzeniami!– zawołał ktoś w tłumie.

– Jebane pedały! – zawtórował inny.

Dech zaparł mi w piersi, dokładnie w momencie, w którym Monoma zwrócił się do klęczącego przed nim Denkiego:

– Zawsze wiedziałem – zaczął – po prostu wiedziałem, że z twoją klasą było coś nie tak.

Stałem na tyle blisko, po ich prawej stronie, żeby słyszeć co mówią.

– Widzę, że nie próżnowałeś od kiedy zaczęła się wojna – powiedział Shinsō. – Ktoś docenił twój upór, gratuluję.

Monoma zignorował jego uwagę, ale podchwycił chęć fioletowego do rozmowy.

– Długo to już trwa, Shinsō? – spytał.

Shinsō spochmurniał.

– Nie powinno to nikogo obchodzić. Nie zrobiliśmy nic złego – mruknął.

Wydawało się, że Monoma spokojnie podchodzi do sytuacji swoich dawnych znajomych, ale była to tylko ta chłodna odmiana opanowania. Opanowania, gotowego zmiażdżyć w sekundę za błahostkę. Nawet nie wiem kiedy Neito wykonał obrót. Jego płaszcz zatrzepotał mi tuż przed nosem, a to, że Shinsō dostał piętą w twarz bardziej usłyszałem niż zobaczyłem. Monoma był szybki, a przy tym dostojny. Żaden gest w jego wykonaniu nie był przypadkowy.

Denki szarpnął za sznur. Podniósł kolano, gotowy skoczyć na Monome jak wściekły tygrys. Wystarczyło jedno piorunujące spojrzenie Monomy by mój przyjaciel zaniechał jednak tego pomysłu.

– Długo to już trwa? – powtórzył spokojnie Monoma. Jego ręka w prawej kieszeni poruszyła się niespokojnie. Tym razem pytanie skierował do blondyna z czarnym pasemkiem.

– To była tylko sekunda. Odbiegłem od niego tylko na sekundę! Przecież nie chciałem, żeby Vlad King umarł! – krzyknął.

Zebrani wydali z siebie pomruk niezadowolenia. Czułem, że bohaterowie nie chcieli wyjaśnień. Pragnęli sprawiedliwości.

Monoma westchnął wzdychnięciem rodzica, którego niesforne dziecko nie chce odpowiadać na proste pytania.

– Widzę, że musimy porozmawiać inaczej – mruknął.

Jego ręka ponownie poruszyła się w kieszeni. Wyjął ją, ale nie samą. Trzymał w niej pistolet. Obrócił nim kilka razy między palcami, z władczą gracją, lekkością mażoretki i swojej pałeczki. Skierował lufę prosto na czoło Kaminariego.

Kaminari pobladł.

– Przez ciebie zginął Vlad King, jeden z bardziej szanowanych dowódców  – obwieścił Monoma tonem odczytywanego wyroku. – Za niezastosowanie się do rozkazów i zaniechanie obowiązków, których podjąłeś się podczas ataku, grożą poważne konsekwencje.

Denki starał się być opanowany, ale widziałem doskonale, że to było to tylko wyjątkowo nieudolne aktorstwo z jego strony.

– Monoma! Nie żartuj sobie! Błagam! – zawył Shinsō.

– Wyglądam jakbym żartował?

Nie wyglądał.

– Nie chciałem, żeby Vlad King umarł – jęknął Denki. Po jego policzkach zaczęły spływać łzy.

– Ależ oczywiście! To wszystko zmienia! – zakpił Monoma. – Kto zebrał tą mielonkę, która została z mojego byłego wychowawcy? – zwrócił się w stronę tłumu. – Wiecie, że w takich wypadkach wystarczy położyć części ciała przed takim delikwentem, ten nago odpierdala taniec deszczu przed zmasakrowanymi zwłokami lub to co z nich pozostało, mówi, że on nie chciał i niespodzianka! Ciało samo się zrasta i następuje zmartwychwstanie! – Spojrzał ponownie na Kaminariego. – Denki, nie jesteś już dzieckiem, żebym musiał ci przypominać jak działa świat, prawda?

Zrobiłem krok do przodu. Nim się obejrzałem, stałem między pistoletem a Denkim. Lufa dotykała mojej piersi. Zawiesiłem swój wzrok na mundurze młodego dowódcy.

– Kaminari Denki nie uciekł z pola bitwy – przypomniałem ostro. Dopiero po tym podniosłem wzrok z insygniów zasług na jego twarz.

Jeśli moja ingerencja w jakiś sposób zdenerwowała lub zdziwiła Monome, to w żaden sposób nie dał po sobie tego poznać. Jego oblicze nie skalały żadne emocje. Przerażał mnie.

– Ale nie wypełnił rozkazu – odparł stanowczo. – Miał ubezpieczać Vlad Kinga przez całą bitwę. Jego niesubordynację wasz dowódca przypłacił życiem.

– Ocalił inne życie – zaznaczyłem. – A może to już przestało się liczyć?

Monoma mocniej przycisnął pistolet do mojej klatki piersiowej.

– Stracił nasze zaufanie. Zaufałbyś drugi raz takiemu człowiekowi, szczególnie gdyby chodziło o twoje życie? Powierzyłbyś mu je po czymś takim? Jakiekolwiek inne?

– Tak – odparłem stanowczo. – Zaufałbym mu bardziej niż komukolwiek tutaj.

Wtedy naprawdę w to wierzyłem.

Spodziewałem się oburzenia pozostałych bohaterów i nie zawiodłem się. Kąciki ust Monomy uniosły się nieznacznie ku górze.

– To nie jego zapewnienie, a twoje. Przemawiają przez ciebie pokładane w nim nadzieję, ślepa wiara w przyjaciela. Nigdy nie możesz być pewny drugiej osoby – zauważył Monoma. – Nie zawiedzie drugi raz? Tego nie jesteś w stanie mi obiecać, więc nie składaj takich deklaracji, Midoriya.

– To może odstrzelmy od razu całą naszą drużynę? – burknąłem. – Przecież nie można być nikogo pewnym. Po co to ryzyko?

– Stul pysk, gówniarzu!

– Ależ spokojnie, spokojnie. – Monoma obejrzał się przez ramię i uspokajająco podniósł rękę. Wzburzony mężczyzna, chociaż dwa razy starszy od Monomy, usłuchał.

Odważna propozycja, bohaterze – zwrócił się z powrotem do mnie. Czekał jak z tego wybrnę, a ja miałem pustkę w głowie.

– Itsuką Kendo zginęła dzisiaj na moich oczach – wypaliłem bez zastanowienia. Moja podświadomość chciała zobaczyć jego reakcję, przekonać się na ile było w nim jeszcze współczucia. – Patrolowaliśmy naszą strefę. Była pierwszą ofiarą tego ataku.

Monoma dalej patrzył na mnie beznamiętnie, aż w końcu przechylił głowę w bok jak zainteresowana sowa.

– Ah tak? – mruknął. – Szkoda.

Mimo wszystko miałem wrażenie, że jego myśli na chwilę zbłądziły w kierunku rudych włosów, zadziornego spojrzenia, wspólnych chwil wypełnionych przekomarzaniem się i już poczułem się w małym stopniu zwycięzcą, bo odwróciłem jego uwagę.

Wtedy jednak Monoma złapał za mój kołnierz. Brutalnie odepchnął mnie na bok.

– Nie! – wyrwało się z mojego gardła, ale za późno. Denki ponownie był na jego celowniku. Monoma, wciąż trzymając mnie mocno za ubranie, pociągnął za spust.

Skuliłem się, osłaniając wewnętrznymi stronami nadgarstków swoje uszy. Nienawidziłem tego dźwięku, ręce trzęsły mi się przy głowie jak u ciężko chorego. Jęknąłem i zacząłem oddychać szybciej. Pod powiekami zaszczypały mnie łzy. Miałem już tego dosyć – tracenia bliskich na swoich oczach. Nie chciałem na to patrzeć. Bałem się spojrzeć w bok.

Monoma zerknął w moje przerażone oczy, na iskry szalejące w moich włosach, które czułem, a których nie kontrolowałem. Ze współczuciem pochwycił też, że trząsłem się spazmatycznie. Podniósł rękę do góry, tuż przed moją twarz. Użyty przed chwilą pistolet wisiał na jego palcach jak plastikowa zabawka.

– Jest pusty – odparł spokojnym tonem, a następnie puścił mój kołnierz. Spojrzał na mój opatrunek, który odsłonił. – Ale się oparzyłeś.

Nie mogłem opanować drgawek. Przecież słyszałem wystrzał. A może to była tylko moja straumatyzowana wyobraźnia?

Klęczący Denki zgiął się, uderzył czołem o chodnikową płytę, jakby przed chwilą skończył biec maraton, na który nie był przygotowany. Oddychał ciężko i głośno. Ale żył. Nie był ranny. Ten wystrzał był moją chorą projekcją.

– Nie chciałem, nie chciałem, nie chciałem – mamrotał przerażony Denki do ziemi.

Monoma nagle wydawał się tym wszystkim znudzony. Kiwnął głową w kierunku Denkiego i Shinsō.

– Rozwiąż swoich kolegów – mruknął do mnie, a następnie odwrócił się do nas plecami, zrobił kilka kroków na przód i w końcu przemówił do tłumu:

– Przepraszam was za ten marny teatrzyk! Nazywam się Monoma Neito! W przeciwieństwie do członka waszej drużyny, ja jestem skrupulatny i przyjechałem wypełnić powierzone mi rozkazy! Nie przydzielono mnie jednak, aby wykonać wyrok i lepiej żeby żadne z was nie pokusiło się o samosąd! W takich sytuacjach mamy swoje procedury i w nich są już nabite pistolety! Musicie uwierzyć mi na słowo: z jakiegoś powodu się wyróżniłem i awansowałem w tak młodym wieku! Ta dwójka jest teraz idealnym przykładem dlaczego zakochiwanie się w trakcie wojny jest zakazane – Spojrzał z pogardą w naszą stronę. – To nie pierwszy taki przypadek, niestety. Bohater w krytycznym momencie zostawia wszystko i wybiera miłość. Nasza obecna sytuacja nie pozwala nam na prywatę. Jesteśmy traktowani jak zawodowcy, więc nimi bądźmy!

Monoma mówił, a ja podszedłem do Denkiego i zacząłem rozwiązywać mu ręce. Węzeł był mocno zaciągnięty, ten kto go wiązał musiał to robić ze złością.

– Co teraz z nami będzie? – Słuchałem.

– W najbliższych dniach nastąpi spora reorganizacja. Likwidujemy waszą grupę i poszerzamy obszar pozostałych stref – wyjaśnił Monoma. – Większość z was zostanie rozsiana pod rozkazy innych dowódców w Musutafu, część trafi pod moje skrzydła, ponieważ brakuje mi ludzi do własnej misji!

– A co z nimi? Powinni zapłacić za śmierć dowódcy!

– I zapłacą! – huknął Monoma. – Ale nie śmiercią! To zbyt proste, mało praktyczne. Dopilnuje by Kaminari Denki do końca życia odrabiał tę sekundę! Marną sekundę! Wciąż pozostaje bohaterem, który nie utracił swoich zdolności. A pamiętajcie, że są kary gorsze niż śmierć.

Poczułem lodowaty oddech tej obietnicy na plecach.

– Dziękuję, Izuku – wydukał Denki, gdy szarpnięciem w końcu pozbyłem się sznura - skrępowanym Shinsō zajął się już sam. Oboje wciąż byli w szoku. Starali się ignorować mordercze spojrzenia, które bohaterowie wymierzali w ich kierunku.

Wstałem z klęczek. Miałem zamiar wrócić w szeregi wciąż urażonego przeze mnie tłumu. Propozycja zabicia wszystkich może nie była najlepszym pomysłem. Nim jednak zdążyłem podejść do Todorokiego, Monoma zagrodził mi drogę i mocno złapał za lewy łokieć.

Zamarłem. Chłopak nachylił się i wyszeptał do mojego ucha:

– To było bardzo impulsywne z twojej strony. – Rozglądał się niby od niechcenia po otoczeniu, jakby zdradzał mi jakiś sekret. – Znam twoja sytuacje, Midoriya. Jedno zastrzeżenie, wątpliwość co do twojej obecności na polu bitwy i w trybie natychmiastowym zostajesz odesłany do stolicy.

Moje mięśnie napięły się przez przyjęty przeze mnie tryb ostrożności. Skąd on to wiedział? Po mojej grupie rozlały się plotki, jednak ta informacja była na tyle ważna, że respektowano, aby nie stała się informacją ogólna. Nawet dowódcy innych stref nie wiedzieli o genezie mojej mocy, o tym, że byłem celem przywódcy złoczyńców. Im mniej osób znało moją tajemnicę, tym lepiej.

Byłem wykończony, dlatego odczytanie moich kotłujących w głowie pytań, nie wymagało wrodzonego talentu do odczytywania myśli.

Chyba, że... Monoma mógł wiedzieć tylko jeśli...

– Od dzisiaj jestem twoim nowym dowódcą – odpowiedział na pytanie, którego nie zdążyłem zadać. – Zabieram między innymi ciebie, Midoriya. Teraz to ode mnie będzie zależało czy pozwolę ci zostać czy też nie.

Potrzebowałem chwili, aby sens tych słów dotarł do moich zdolności rozumowania wydarzeń dziejących się w moim życiu i przewidywania ich następstw. Cudem udało mi się powstrzymać niedowierzające prychniecie.

– I mam dla ciebie małą radę – szeptał dalej – następnym razem dwa razy pomyśl czy podważanie moich słów na oczach innych ci się opłaca. – Poklepał mnie po ramieniu.

Przecież to brzmiało jak jakiś słaby żart. Monoma był moim rówieśnikiem. Razem chodziliśmy do szkoły, uczęszczaliśmy na niektóre zajęcia razem i był tym typem znajomego, z którym nikt nie potrafił wytrzymać dłużej niż dziesięć minut bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. I teraz ja miałem słuchać się kogoś takiego? Moje życie miało zależeć od niego?

Miałem przesrane. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że Vlad King w wielu kwestiach był dla mnie pobłażliwy. Bardziej niż wykonywanie rozkazu, kierował się przede wszystkim byciem człowiekiem. Chyba jako jedyny rozumiał moje pobudki i nie uważał je za egoistyczne. A Monoma? Czułem, że każda pierdoła będzie idealnym pretekstem do odsyłki.

– Zabieram też ze sobą jednego pedała. Drugi zostanie odesłany gdzie indziej. Trzeba ich rozdzielić. Żadnych romansów na służbie. Potem dzieją się akcje, że myśli się kutasem, a nie głową, a my w konsekwencji tracimy najlepszych ludzi. Dlatego lepiej się nie zakochuj, Midoriya, bo to będzie oznaczał nasz koniec. Mam nadzieję, że to rozumiesz? – warknął, nie oczekując ode mnie odpowiedzi i dopiero wtedy mnie puścił.

Przecież gdyby dostrzegł na mojej szyi malinki byłbym skończony właśnie w tym momencie.

– W której strefie Musutafu będziesz stacjonować? – zapytał Shotō Monomy, nie silił się przy tym na stopniowanie.

Właśnie, w której? Nie kojarzyłem gdzie był Monoma. Miałem nadzieję, że to będzie kwestia tylko paru kilometrów.

– Pewien most potrzebuje ochrony – odpowiedział Monoma.

Most? Jaki most?

– Chodzi o ten w prefekturze Kanagawa?

Co? Zaraz. Przecież to inna prefektura! A to oznaczało, że będę musiał wyjechać poza teren Musutafu. To mogły być dziesiątki kilometrów. Setki.

– Jakiś problem? Wyglądasz jakbyś miał zawał – zwrócił się do mnie Monoma.

Czułem ból  – zupełnie jakby od kilku minut żywcem wyrywano mnie kawałek po kawałku. Zabierali mi przyjaciół. Zabierali ten marny okruch zwyczajności, który wspólnie udało nam się z chłopakami stworzyć. Zabierali mi wszystko. I to nie złoczyńcy. Moi sprzymierzeńcy. Pomyślałem o Bakugō. Musiałem się z nim pożegnać. Chociaż to mi się należało od życia, błagam.

– Czy jutro mógłbym... – zacząłem przerażony.

– Jutro? – przerwał mi Monoma z przerysowanym zdziwieniem. – Wyruszamy za godzinę.

– Jak to za godzinę? – palnąłem, nim zdążyłem pomyśleć, żeby tego nie robić.

Monoma przeszył mnie bardzo długim spojrzeniem. Podszedł do mnie na wyciągnięcie ręki.

– Ależ naturalnie! Midoriya przypomniał mi, że nie potrzebujecie aż tyle czasu! Nasz wybawca wywodzi się z klasy o ponadprzeciętnych zdolnościach! Wszystko robią dwa razy lepiej od innych, dwa razy szybciej!

I wtedy poczułem się jakby Vlad Kinga zabito drugi raz. Spojrzałem na jego śmierć z egoistycznej strony i zrozumiałem jak olbrzymi wpływ jego odejście w tamtym momencie miało na moje życie. To nie była jedynie śmierć bliskiej osoby. To nie był tylko ból z którym będę musiał sobie poradzić, bo ten z czasem minie, wspomnienia się zatrą, a ja będę w stanie funkcjonować jak dawniej. Śmierć Vlad Kinga miała dużo gorsze konsekwencje. Nic już nie miało być jak dawniej.

Monoma patrzył się na mnie, patrzyli się wszyscy. Czułem się jakbym znalazł się w celowniku karabinu. Czekałem tylko na uderzenie kuli. Monoma analizował moje zachowanie w milczeniu. Zabawne, przecież nie potrzebowałem kuli. Pojawienie się w moim życiu Monomy miało takie samo działanie.

– Wyruszamy za trzydzieści minut! – krzyknął blondyn prosto w moją twarz.

Widziałem swoje odbicie w jego oczach, zawieszonych dwóch beznamiętnych kropelkach wody – malutkie, ciemne, pokonane, ze wszystkimi szczegółami, potarganymi włosami, rozsianymi piegami.

– I lepiej, żebym nie musiał na nikogo czekać – ostrzegł mnie szeptem.

Po tych słowach splótł ręce na plecach i niczym starzec na spacerze, ruszył w kierunku dawnego gabinetu Vlad Kinga. Odprowadziłem go wzrokiem, zresztą nie tylko ja. Cała grupa patrzyła jak odchodził. Całą drogę wyglądał majestatycznie, poważnie i władczo. Jak dzieciak z obrzydliwie bogatej rodziny. Mundur leżał na nim obrzydliwie dobrze, jak druga skóra.

W tej krótkiej prezentacji Monoma zrobił piorunujące wrażenie. Bezwzględne.

Gorzej nie mogłem trafić.

2

Korek od wina (zachowałem go w tajemnicy tamtej nocy, gdy piliśmy z Bakugō na schodach i mówiliśmy swoje nigdy) i stary zeszyt z notatkami o zawodowych bohaterach były ostatnimi rzeczami jakie spakowałem do kartonowego pudełka. Po tylu doświadczeniach i traumach w ciągu zaledwie paru miesięcy miałem wrażenie, że korek był mi dużo bliższy niż zeszyt. Zupełnie jakbym trzymał go jako pamiątkę kogoś obcego. Naprawdę ja to wszystko kiedyś spisałem? Ta pasja w moich wspomnieniach była prawdziwa? Gdyby tylko młodszy Izuku wtedy wiedział co go czeka.

Podniosłem karton z całym swoim dobytkiem. Mimo to ciężkość pudełka wydawała mi się nieadekwatna do tego co powinienem stamtąd wynieść. Jakbym czegoś zapomniał do niego włożyć. Kilka miesięcy później zrozumiem skąd pojawiło się to uczucie – tamtego dnia większa część tożsamości Izuku Midoriyii została w tamtym pomieszczeniu. Nie mogłem stamtąd wyjechać i dalej pozostać sobą.

Wiem, że nie tylko ja miałem takie odczucia. W jakiś sposób Kaminari Denki został postrzelony na tamtym placu, chociaż pistolet wydał z siebie tylko dźwięk pustego magazynku.

Shinsō spojrzał na nas, trzymając swój karton. Najpierw na mnie, później na Denkiego i to na niego patrzył się już do końca. Wiedzieli, że nie mogli pozwolić sobie na wylewne pożegnania. Nie byliśmy w koszarach sami, na prywatność nie było już czasu, chyba też mieli poczucie, że nie wypadało. Wokół pakowali się inni członkowie naszej byłej drużyny. Wszyscy patrzyli na Denkiego i Shinsō z nienawiścią. Na mnie trochę też.

– Nie mam zamiaru się z wami żegnać, bo po wszystkim – zaczął Shinsō, a jego głos w tamtej chwili pęknął jak małe gałązki – bo przecież za jakiś czas znowu się spotkamy.

– Oczywiście, że tak – zawtórował mu Denki, uczepiając się tej nadzieji. – Jesteśmy w końcu kolegami z klasy, czyż nie?

– Dokładnie tak – bąknął Shinsō i uśmiechnął się krzywo. Nie miał siły ciągnąć pożegnania w nieskończoność. – No to spotkamy się jak już wszystko będzie normalne.

Ścisnął mocniej palce na kartonie i nas wyminął. Nie miałem siły odprowadzić go wzrokiem, w przeciwieństwie do Denkiego. Ale on go kochał. Kolekcjonował wspomnienia o nim, jakby były jedynym powodem, dla którego żył. I może tak właśnie było.

Tamtego dnia opuściłem Musutafu.

Dopiero w pociągu, gdy nakryłem głową kaptur i siedziałem pomiędzy obcymi ludźmi pozwoliłem sobie nie być silnym. Bezdźwięcznie zapłakałem nad wszystkimi decyzjami, które doprowadziły mnie do tego miejsca.

Prawdę mówiąc - byłem wściekły na Denkiego, bo jego decyzja wywróciła moim życiem do góry nogami. Na moich oczach zginał Vlad King, byłem teraz pod dowództwem Monomy, który udowodnił mi jak bardzo straumatyzowany już byłem, ponadto wywozili mnie daleko od domu. Nie mogłem opowiedzieć Bakugō o wszystkim co mnie spotkało, nie miałem okazji się z nim pożegnać. Moje życie z sekundy na sekundy zostało rozerwane.

A jednocześnie współczułem Denkiemu, bo czułem jakby ciężar jego decyzji był moim własnym.

Sam przecież zauroczyłem się jak szczeniak. Sam wiedziałem jak to jest ulokować jedyny powód do życia w drugim człowieku. Sam wiedziałem jakie to ciężkie brzemię czuć się odpowiedzialnym za czyjeś życia. Ja nie mogłem się mylić, Denki wtedy też nie powinien. Zastanawiałem się jak ja w tamtym momencie mógłbym postąpić w sytuacji Denkiego. Wykonywałbym rozkaz czy pobiegłbym chronić kogoś na kim bardzo mi zależało? Wykonałbym rozkaz czy pobiegłbym ratować Bakugō?

I wtedy poczułem się tak samo winny. Postąpiłbym jak Denki. Równie dobrze to mogłem być ja. Ja mogłem być odpowiedzialny za ochronę Vlad Kinga w tamtym momencie. Bakugō mógłby być w mojej drużynie. Zobaczyłbym, że jest zagrożony. Odbiegłbym. I to ja zniszczyłbym wówczas komuś życie.

Historia Denkiego i Shinso równie dobrze mogłaby być naszą historią. Denki miał po prostu pecha. Zupełnie jak Kendo.

Któregoś dnia musiał nieszczęśliwie pójść w jakieś prawo, gdy ja poszedłem w lewo.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ


tylkoecho: oddaje w wasze ręce ostatni rozdział pierwszej części. Części, która miała być zaledwie paroma akapitami retrospekcji w części drugiej, tej właściwej. Koniec końców sądzę, że dobrze wyszło iż postanowiłam dać jej głos, aby mogła opowiedzieć co się działo przed wydarzeniami właściwymi, bo to wszystko co do tej pory poznaliśmy działo się przed. Przed wydarzeniami z Mostem.

Continue Reading

You'll Also Like

6M 162K 55
༄ Dream is the lead guitarist in a band, George is just a boy who happens to be the one Dream falls for. Little does George know this isn't the first...
942K 18.9K 40
dream has just become the ceo of his fathers company and just so happens to hire an assistant that he later ends up dating. all is well to the end. (...