Fire in the Silence

Von PraySatan

88.8K 3.3K 7.6K

~Czasami miłość to za mało, więc patrz jak moje serce płonie, a umysł błaga o okrycie się szronem.~ Druga czę... Mehr

Prolog
2.Upadki, wosk i iluzje.
3.Ludzie i inne paskudztwa.
4.Diabeł mi nie straszny.
5.Minęły jebane dwa lata.
6.Nasze sekrety.
7. Chłód bólu.
8. Druga strona róży.
9.Jeden wieczór z kiedyś.
10.Bez uczuć
11.Słońce i księżyc.
12. Tylko ona.
13. Tylko on.
14. Pierwsze spotkanie.
15.Najgorsze potwory.
16.Dystans.
17.Postaraj się zrozumieć.
18.Topielec.
19. TEMPLUM AURORAE

1.Te wszystkie dni.

6.3K 193 916
Von PraySatan

Pomrugałam parę razy, patrząc na tłum ludzi przewijających się przez szkolny dziedziniec.

Żywo istnieli, umarle żyli.

Bycie uczniem jest ciekawym doświadczeniem. To zabawne, że akurat w tak młodym i jakże niedoświadczonym wieku jesteśmy rzucani w wir walki i rywalizacji. O popularność, oceny, chłopców... Zmęczeni nauką o rzeczach nieistotnych i przytłoczeni strachem i niewiedzą o te, które faktycznie mogą nam się przydać w życiu.

Uniosłam dłoń z papierosem do ust, słysząc jak do łazienki na trzecim piętrze ktoś wchodzi. Wypuściłam leniwie dym z płuc, a ten wyleciał zbitą przez burze szybą. Uniosłam prawy kącik ust do góry, przypominając sobie, że byłam świadkiem tego zdarzenia. Co prawda pół przytomnie, ale byłam tu. Nie ktoś inny. Tylko ja.

— Arch, strasznie Cię przepraszam!— pokiwałam głową, nie patrząc na nią. Nie musiałam tego robić. Bo to wszyscy inny zawsze patrzyli na mnie.— Zaspałam, a ta ździra Emilly trzeci raz w tym miesiącu schowała mi buty!

— Znałam dziewczynę, która powiesiła się na sznurowadłach swoich vansów...— powiedziałam spokojnie, poprawiając się na parapecie i unosząc używkę, żeby mocno się nią zaciągnąć.— Umierała siedem minut i pięćdziesiąt sześć sekund.

— Kurwa, chciała, żebyś liczyła jej czas?— zapytała wystraszona dziewczyna, siadając na starej, zardzewiałej wannie. Bała się mnie. Wszyscy się mnie bali. A raczej bali się tego, czego nie byli w stanie zrozumieć.

— Nie.— odparłam, widząc grupkę dziewczyn, chwalących się nowymi kosmetykami w ogrodzie botanicznym.— Ale co innego można zrobić, gdy ktoś umiera?

Olivia wydawała się moim pytaniem mocno speszona. Nerwowo podrapała się po ramieniu, po czym wyjęła ze swojego plecaka butelkę wody. Wyciągnęłam w jej stronę dłoń z papierosem, na co ta pokręciła głową.

— Czego się boisz?— spytałam, powoli zabierając od niej dłoń, w razie gdyby ta się jeszcze zdecydowała.

— Raka.— wyznała mi, na co uniosłam kącik ust.

— Fajnie.— mruknęłam, wciągając przez nos wczesno październikowe, poranne powietrze.

— Co "fajnie"?— zapytała, jakby się ze mną nie zgadzała, jednocześnie nie wiedząc nawet co mam na myśli.

— Fajnie potrafić się czegoś bać.— rozwinęłam, na co Liv odwróciła spojrzenie od mojego profilu.

Milczałyśmy chwilę, patrząc z góry na wyjątkowo ruchliwy ogród. Na różnych ludzi, z różnymi historiami. I przyglądając się im tak, zastanawiałam się jak wiele nastolatków dożyje dorosłości. Bo starość, była innym poziomem. Zamkniętym i niedostępnym. I tylko niektórzy mieli ją przeznaczoną. Ci najodważniejsi i i najbardziej ślepi.

— Można go uratować...— zasugerowała cicho blondynka, postanawiając wrócić do poprzedniego tematu.

— A gdybyś Ty chciała się zabić? Chciała byś, żeby ktoś cię uratował?— zapytałam, dźwigając prawy kącik ust lekko do góry.

— Chyba... Chyba nie.— odpowiedziała, patrząc na mój profil. Pokręciła głową, a mocne dreszcze przeszły jej po plecach.

— Więc dlaczego ja miałabym to robić dla niej?— spytałam, odwracając się w jej stronę i posyłając mały uśmiech.

Jenkis mocno zmarszczyła brwi, spuszczając w dół spojrzenie niebieskich tęczówek. Cicho westchnęłam, unosząc dłoń z papierosem do ust i zaciągnęłam się nim, przymykając powieki.

— Jesteś dziś rozmowna...— zauważyła delikatnie dziewczyna, na co odwróciłam od niej spojrzenie.— Czemu zwykle się nie odzywasz?

Wbiłam wzrok w dziedziniec pełen ludzi, ale i tak skupiłam się na dziewczynie, która jako jedyna siedziała na ławce w ogrodzie sama. Była grubsza i miała kręcone, rude włosy. Ładne piegi. I zero jakiegokolwiek towarzystwa. Patrzyłam na to jak drapie się po przedramieniu i mocno krzywi, jakby ją to zabolało. Obserwowałam ją z góry. Jak Bóg, który patrzył na świat, który tak bardzo się rozpadł, i którym tak bardzo się brzydził.

— Bo kiedy się milczy, każdy szept wydaje się słyszalny.— szepnęłam, gasząc papierosa na wnętrzu dłoni i czując przyjemny żar, palący moją skórę.— Nawet ten nigdy niewypowiedziany.

Stanęłam na prostych nogach, po czym schyliłam się po swój plecak i wyciągnęłam dłoń w stronę dziewczyny. Liv schowała do swojego plecaka butelkę wody mineralnej, splatając ze sobą nasze najmniejsze palce.

— Chodź.— powiedziałam, zwilżając dolną wargę.— Spóźnimy się na zajęcia.

***

— Kiedy w końcu się ze mną prześpisz? Widzisz mi kupę kasy, Aurora. Idę Ci na rękę. Powinnaś to docenić.

— Myślałeś kiedyś o drzewach?— spytałam cicho, patrząc na gęste korony, wraz z silnym, długimi, mówiącymi do mnie gałęziami. Nad ich linią pobłyskiwało pomarańczowo-czerwone niebo, oraz ogniście karmazynowe słońce. Lubiłam patrzeć na zachody słońca. A lubiłam bardzo mało rzeczy.— To piękne jak są ze sobą powiązane. Są jak jedna, wielka rodzina...

Mocno zacisnęłam powieki i przyłożyłam dłoń do policzka. Po całym aucie rozniósł się nieprzyjemny dźwięk, agresywnego uderzenia skóry o skórę, a chłopak obok pociągnął nosem, wracając na swoje miejsce. Moje oczy lekko się załzawiły przez uderzenie, ale nie czułam bólu. Uniosłam prawy kącik ust do góry. Po prostu czułam... Czułam...

— Zapytałem cię o coś. A ty wtedy odpowiadasz.— przypomniał mi zimno, na co otworzyłam oczy i ponownie spojrzałam na zachód słońca, który był dość niewyraźny przez zacieki na przedniej szybie jego auta.— Pierdolona ćpunka...

Zerknęłam na chłopaka siedzącego obok mnie. Miał na sobie niebieską bluzę z kapturem i brudne jeansy. Jego buty się rozpadały. Konkretnie ten lewy, w którym z przodu odchodziła podeszwa. Jego dolna warga, wraz ze szczęką z kłującymi włoskami mocno drżała, a zęby uderzały o siebie. Zielone oczy czegoś rozpaczliwie szukały, a czarne, lekko zakręcone włosy były roztrzepane.

— Może być jutro?— spytałam, powoli unosząc spojrzenie na jego twarz. Uniosłam prawy kącik ust to góry, w geście sympatycznego uśmiechu.— Dzisiaj jest zbyt...

Dzisiaj jest zbyt smutny dzień na takie rzeczy. Dzisiaj nie jest dobre ciśnienie powietrza jak na Październik. To smutna wiadomość.

— Wypierdalaj już stąd.— warknął chłopak, na co uniosłam dłoń na klamkę, żeby otworzyć drzwi.— I pamiętaj. Jutro.

Zamknęłam za sobą drzwi, stawiając stopy odziane w vansy po drobnych, białych kamyczkach. Szybko po nich przeszłam, oglądając się za siebie. Dźwięki moich kroków uderzyły o mury szkoły, brzmiąc jakby ktoś mnie śledził i wołał moje imię. Szybko przebiegłam po parkingu, w końcu stając na betonie. Tu było bezpieczniej. Tu już nikt za mną nie szedł.

— "Zostaw grata, odbierz furę... Skup aut u Mike'a Faltona..."— szepnęłam cicho, myśląc o reklamie, którą słyszałam osiem dni i trzydzieści jeden minut temu.

Szybko przeszłam przez główne drzwi, nienawidząc ich. Cholerne, paskudne drzwi i schody! Zawsze kazały mi zamykać mocno oczy i myśleć o zachodach słońca, których również nienawidziłam! Weszłam do środka, mocno wycierając lewą dziurkę od nosa i zaczęłam wspinać się po marmurowych schodach, nieśpiesznie kierując się w stronę pokoju o numerze dwadzieścia dwa. Dotknęłam opuszkiem palca marmurowej barierki schodów i szybko zabrałam palec, czując jak przez moje ciało przechodzą mocne dreszcze. Nie lubiłam, gdy coś mnie dotykało.

Głośno wypuściłam powietrze z płuc, czując jak gorzej mi się oddycha. Ale w końcu nie każdy ma szansę chociaż raz dziennie przejść się po schodach, prawda?

— "Musisz wtedy przede wszystkim oddychać, Auroro..."— powtórzyłam słowa Pani w białym fartuchu i strzykawką w dłoni.— "Pamiętaj, nie możesz stracić oddechu."

Oddech był ważny. Ale czy na pewno? Może wcale nie był istotny? Na co komu oddychanie? To tak beznadziejnie żałosna czynność...

Zatrzymałam się przed drzwiami mojego pokoju i cierpliwie odszukałam w ciemniejszych wzorkach drewna te, które swoim kształtem tworzyły małego, czarnego kruka. Odliczyłam w głowie trzy sekundy, a następnie złapałam za klamkę i weszłam do środka.

— Aurora!— pisnęła dziewczyna, od razu szybko do mnie podchodząc i uważnie mnie oglądając. Nie dotykała mnie. Wiedziała, że bym jej nie pozwoliła.— Cholera jasna, miałaś zawsze wracać do pokoju o osiemnastej szesnaście i trzy sekundy po! Przecież się umawiałyśmy!

— Madison nie jest na Ciebie zła, tylko się bała.— szybko wyjaśniła mi druga dziewczyna, gdy patrzyłam za okno, podziwiając zachód słońca. Był miły dla oczu. Był oczu dla miły... Był oczu dla miły...— I czemu nie odbierałaś? Zgubiłaś telefon? Nie pogniewamy się, tylko pójdziemy na spacer i może go spotkamy po drodze. Jak ostatnio, pamiętasz?

— Nie.— powiedziałam cicho, rozchylając wargi i patrząc na to jak słońce moczy mi swoimi promieniami pościel łóżka.— Utopiłam go w ubikacji. Znowu ktoś go ustawił na wibracje i się zdenerwowałam.

Nie lubiłam takich rzeczy. Były głośne, trzęsące i przerażające. Nie lubiłam jak coś się mocno rzucało mi po kieszeni. To tak jakby ktoś miał w płaszczu mysz. A ja nie lubiłam myszy.

— Gdzie masz buty, Aurora?— zapytał mnie ktoś, na co zerknęłam w dół, widząc wilgotne i brudne, białe skarpetki.— Znowu były zbyt głośne?

— Źle zawiązane...— Mruknęłam, gdy nie podobały mi się szybkie, głośne dźwięki. Nie pamiętałam kiedy i gdzie je zdjęłam.

— Aurora, brałaś dziś leki?

— Znowu cię uderzył?

— Co wzięłaś od Kevina? Co ci dał tym razem?

Mocno się skrzywiłam i wtuliłam policzek w swoje ramię. Nie chcę. Dlaczego mi każą?

Brałam swoje kolorowe leki. Ostatnie połknęłam sześćdziesiąt dwie godziny, szesnaście minut i czterdzieści siedem sekund temu, ale bawiłam się z Madison od prawie trzech dni w chowanego. Chowałam je pod językiem, a dziewczyna i tak nie mogła ich znaleźć. Potem wypluwałam je do kieszeni. To była śmieszna zabawa.

Kevin mnie uderzył w lewy policzek dziesięć minut i siedem sekund temu. Ale nie boli. Nic już nie jest w stanie mnie zaboleć.

Ekstaza. Dwie tabletki. Śliczne, różowe i z obrazkiem świnki. Kevin się ucieszył, bo sam je zrobił i mówił, że jestem jego ulubionym testerem. Nie mogłam mu odmówić, bo był moim przyjacielem. Przyjaciele są ważni. Tylko zawsze przede mną uciekają.

"Zrobisz to dla mnie, prawda?"— tak wtedy powiedział.

— Nie, kurwa. Dość.— spojrzałam na Madison, która odwróciła się do mnie plecami i wściekłym ruchem zgarnęła z biurka, należącego do naszego pokoju swój telefon.— Mam kurwa tego dość. Wystawię go psom...

Zdenerwuje się. Kevin nie lubił zwierząt. Najbardziej nienawidził rybek. Mówił, że są bezmyślne i do niczego nieprzydatne.

Przymknęłam powieki, widząc w ciemnościach brązowe tęczówki z pięknymi gęstymi rzęsami. Udało się! Tym razem też mi się udało!

Uniosłam do góry prawy kącik ust, ruszając ostrożnie w stronę swojego łóżka. Powoli na nim usiadłam, a potem położyłam się, wlepiając wzrok w biały sufit i czekając na niego cierpliwie. Obiecałam mu to przecież, prawda?

— Przestań. Wiesz, że nic to nie da.— Laura ściszyła głos, podchodząc bliżej rudowłosej.— Znowu zemści się na niej... Mało ci było poprzednim razem?

Uśmiechnęłam się, widząc przed sobą dobrego znajomego. Prawdziwego przyjaciela. Najlepszego jakiego mam.

I czego ryczysz, głupia babo?

Moje oczy szerzej się otworzyły, a oddech sam się wyrównał. Bo on tu był. Bo go widziałam. I teraz to wszystko nabrało sensu. Widziałam go nad sobą. Jak się do mnie uśmiecha, chociaż wiedział, że jest zakazanym tematem. Pani w białym fartuchu, Madison, Laura... Nikt mi nie pozwalał nigdy o nim mówić, ani myśleć. A on się cieszył. Bo wiedział, że i tak to robiłam. Po cichu i skrycie.

Czasami wydawało mi się, że wszystko psułam, ale gdy tylko zostawałam przy tej myśli na dłużej, nie byłam w stanie nic w niej znaleźć. Jak niewidzialny problem. To było,  jak bycie niewidzialnym problemem.

Bo byłam problemem. Tyle, że takim niewidzialnym i nieszkodliwym. Bo chyba w końcu nie istniałam, prawda?

— Aurora, wstań.

Parę razy pomrugałam, widząc jak zjawa się rozmywa. Wystraszył się i uciekł, a ja tak bardzo chciałam z nim porozmawiać...

Spojrzałam na Cliffton i Woodcave stojące nade mną z łagodnymi, choć zaciętymi minami, na co mocno napięłam usta i pokręciłam głową, czując łzy w oczach. Moje serce od razu zaczęło wybijać o trzy razy za szybki rytm, a oddech mocno przyśpieszył. Wiedziałam, co chciały mi zrobić.

— Nie...— poprosiłam, a wręcz zabłagałam. Nie chciałam tam wracać, tam było tak bardzo szaro i pusto...— Nie, pro...

Madison mocno mnie przytuliła, gdy zaczęłam głośno krzyczeć i wyrywać się z jej ramion. NIECH MNIE NIKT NIE DOTYKA! NIECH PRZESTANĄ MNIE DOTYKAĆ!

— Aurora, otwórz usta... Wiesz, że musisz...

Mocno zacisnęłam szczękę, nie mając zamiaru ich słuchać. Musiałam walczyć! Musiałam... Szeroko otworzyłam oczy, czując jak Madison złapała mnie mocno za szczękę, otwierając mi tym samym usta, a Laura szybko włożyła w nie różne tabletki.

Dziewczyny uniósł mi głowę w górę, mocno zaciskając szczękę, żebym nie była w stanie wypluć swoich lekarstw. Któraś z nich głaskała mnie po plecach, bardzo przepraszając, ale to nic nie zmieniało. One się cieszyły, bo wiedziały, że już po wszystkim. Wiedziały, że wygrały, a ja wiedziałam, że przegrałam.

— Musisz je brać regularnie, bo w końcu przestaną działać, Rora...— powiedziała łamiącym się głosem Woodcave, brzmiąc tak jakby chciała mnie przeprosić.— Nic już wtedy nie pomoże, rozumiesz?

Wpatrywałam się w biały sufit pokoju, ciężko oddychając i czując jak leki rozpuszczają się powoli w moich ustach, tworząc nieprzyjemny posmak. Laura i Madison teraz po prostu musiały chwilę poczekać, bo wiedziały, że zawsze się poddaję.

I teraz, kiedy przełknęłam paskudną gorycz, wszystkie ręce i cały dotyk gdzieś zniknął. Bo wygrały, a ja przegrałam.

Zawsze to robiłam.

***

Podciągnęłam kolana pod brodę, wygodniej usadawiając się na małym parapecie w naszym pokoju. Uniosłam dłoń z papierosem do ust i mocno się nim zaciągnęłam, patrząc na białą, błyszczącą w mroku mgłę i delikatną mżawkę.

Nie wiem która była godzina, ale nie obchodziło mnie to. Kto by liczył bezsensowne, przezroczyste dni, godziny, minuty, czy sekundy. Po co liczyć miesiące, skoro każdy z nich był dokładnie takie sam? Zmieniało się tylko ciśnienie. Zmieniało się słońce. Nic więcej. Po co liczyć lata, skoro każde z nich były dokładnie takie same? Zmieniały się tylko liczby. Zmieniały się ciała. Nic więcej.

Oparłam tył głowy o poobdzieraną z białej farby framugę okna. Zerknęłam w dół, widząc pod sobą duży dystans zakończony twardym betonem. Zaciągnęłam się mocno papierosem, myśląc o Josephine. Wyskoczyła wtedy z okna. Była moją trzecią współlokatorką. Dostałyśmy pokój z oknem. Z takim ładnym widokiem na ogród pełen ludzi w białych ubraniach. Szyby były plastikowe, ale to ją nie powstrzymało. Nie można było go otwierać, bo nie było nigdzie klamki, więc pewnej nocy obudziła mnie i pocałowała w czoło. A potem po prostu rzuciła się w jego stronę, wypadając przez nie, razem z tą cholerną, plastikową szybką, prosto do pięknego, zielonego przez cały rok ogrodu.

Przełożyłam jedną z nóg na zewnątrz, czując jak ta bez jakiegokolwiek podparcia zabawnie zwisa w dół, a potem zrobiłam to samo z drugą. Westchnęłam, czując przyjemnie niepokojące uczucie w dłoniach, a potem odepchnęłam się, czując jak moje ciało spada ze sporą szybkością w dół, uderzając z impetem o wilgotny, szorstki beton. Wszędzie zrobiło się ciemno, a ja czułam tylko ból.

Zaciągnęłam się papierosem i podniosłam wzrok w górę, wygodniej usadawiając się na parapecie i zerkając na księżyc, rozjaśniający granatowe, gwieździste niebo. Ciemno-zielone, a gdzie, nie gdzie lekko brązowe i pomarańczowe liście drzew były pięknie rozświetlone białym, a może i srebrnym światłem. Kropelki mżawki osiadały na dachu i mojej twarzy z cichym dźwiękiem. Przymknęłam powieki, czując jak moje rzęsy robią się mokre, podobnie jak wargi, które zimny deszcz ochładzał jeszcze bardziej.

Uniosłam prawy kącik ust do góry, jednocześnie sięgając po zapalniczkę, leżącą na parapecie obok mnie. Wrzuciłam niedopałek przez okno i mocno przycisnęłam kciuk do krzemienia i zakręciłam nim, tworząc mały ogień. Przyłożyłam do niego palec, tańcząc z żywiołem i nie bojąc się go. Niczego się już nie bałam. Byłam dzielna. Przymknęłam powieki, unosząc odpaloną zapalniczkę przed twarz i cicho westchnęłam.

Musiałem na to czekać, tylko dwie godziny dłużej...— wyszeptałam cicho, mocno podciągając prawy kącik ust do góry. Doskonale czułam jak drży, ale i tak nie miała nad tym kontroli.— Wydaje mi się, czy troszkę zmokłaś?

Zdmuchnęłam zapalniczkę, po czym powoli otworzyłam oczy. Dwadzieścia lat, trzy godziny i sześć sekund. To było ciekawe. Każda godzina, każda minuta, każda sekunda. Miesiące i lata. To wszystko było ciekawe.

***

Uparcie wbijałam puste spojrzenie w swoją szafkę nocną, a gdy tylko usłyszałam dźwięk budzika Madison, szybko zamknęłam oczy i mocniej przykryłam się kołdrą.

— Laura, wstawaj...— szepnęła rudowłosa, podchodząc zapewne do swojej koleżanki.

Po pokoju rozniósł się dźwięk otwieranych i zamykanych szafek, oraz cichych kroków. Moje gardło mocno się zacisnęło, słysząc dźwięki uruchamianych zapalniczek, oraz dwóch oddechów, które zbliżały się do mnie coraz to...

— Ar... Aurora.— głos Madison mocno się załamał z przerażenia, ale rudowłosa szybko się poprawiła. Wiedziała, że nie może mnie tak nazywać. Nikt tego już nie robił.— Rora, obudź się...

Niby to leniwie otworzyłam niby zaspane powieki i podniosłam się do pionu, niby intensywnie ziewając. Bo miałam wrażenie jakby wszystko takie było. Niby prawdziwe, a jednak na niby.

Uniosłam prawy kącik ust do góry, co Madison zauważyła, bo wyraz jej twarzy zrobił się delikatnie smutniejszy. Dziewczyna szybko postarała się to ukryć i uśmiechnęła się do mnie wyjątkowo wymuszenie.

— Sto lat, Aurora!

Jezu, lepiej nie...

— Wow...— mruknęłam, patrząc na wielki, czekoladowy tort z białym, lukrowym napisem i dwudziestoma świeczkami.— Dziękuję...

Dziewczyny chwilę się na mnie patrzyły, a ja doskonale wiedziałam jak wiele przykrości sprawił im mój zimny, sarkastyczny ton. Byłam potworem. Przywykłam, ale one chyba dalej miały problem żeby zacząć w to wierzyć. Po chwili Laura chyba sobie przypomniała, że patrzy na mnie z rozczarowaniem i szybko, szeroko się uśmiechnęła, ostrożnie kładąc mi duży, obleśny kawał cukru i tłuszczu na kolanach.

— Laura sama go piekła.— pochwaliła koleżankę Madison, schylając się i podpalając dla mnie świeczki.— Założę się, że jest pyszny.

— W takim razie żal, gdyby się zmarnował.— powiedziałam, próbując się... Próbując jakoś pokazać, że... Mocniej zacisnęłam dłonie na brązowej, satynowej kołdrze, pokazując im zęby. Żadna mi nie uwierzyła. Ale one chyba też wolały się oszukiwać, że mój uśmiech nie sprawiał mi agonii.

— Pomyśl życzenie...— zaproponowała Laura, na co przeniosłam spojrzenie z jej twarzy na napis na paskudnej bryle kalorii.

"Najlepszego, Aurora!"

Aurora. Aurora. Aurora, Aurora, Aurora, Aurora, Auro...

Mocno zacisnęłam powieki, wciskając policzek w ramię. Po moich plecach przeszły dreszcze, a milion skądś znajomych mi głosów wyło w mojej głowie to cholerne imię. Słyszałam dźwięk głosu Madison. I Laury. I Olivii. I Charliego. I Williama. Słyszałam każdy głos, który kiedyś wypowiedział to imię.

Z wyjątkiem jego.

— W tym roku nie ma.— wychrypiałam, parę razy mrugając i wbijając wzrok w brązową pościel.

— Och...— blondynka zaśmiała się tak sztucznym śmiechem, że niemalże mnie zemdliło, jednocześnie w panice patrząc na niby to obojętną Madison.— Tak jak... rok temu? W porządku... To...

Zmrużyłam oczy, patrząc w brązową satynę. Lekko rozchyliłam usta, próbując sobie przypomnieć ostatni rok. Okej, a miesiąc? A dzień wczorajszy? Ciężko wypuściłam powietrze z płuc, gdy irytacja rozchodziła mi się powoli po żyłach. Nie spodobało mi się to, więc szybko ją uśmierciłam. Nie chcę tego czuć. Nie chcę czuć czegokolwiek.

— Zdmuchnij świeczki, Ar...— Cliffton obudziła mnie z transu, zapewne doskonale widząc co się działo w mojej głowie.— Aurora.

Spojrzałam na podłużne kawałki wosku, powbijane w czekoladową masę. Ich płomień delikatnie migotał, a wosk wtapiał się w biały lukier i brązową polewę. Wzięłam wdech, a potem dmuchnęłam z całych sił jakie w sobie miałam, żeby go unicestwić. Wydawało mi się, że wszystko ostatnio psułam, ale nie miałam pewności. Po prostu to wrażenie mnie śledziło i cały czas siedziało na barkach. Wiele rzeczy i osób mnie śledziło.

Patrzyłam jak nitki białego dymy unoszą się leniwie w górę, a świeczki, których nie udało mi się zdmuchnąć, zaczęły się do mnie wrednie uśmiechać. Śmiały się i szydziły ze mnie. Nienawidziły mnie. One szczerze mnie nienawidziły...

— Spróbuj jeszcze raz... Nic się nie stało, Aurora...

Podniosłam spojrzenie na ciepło uśmiechającą się do mnie blondynkę, starając przestać powtarzać sobie w głowie, że jestem okropna i niczego nie potrafię. Nie mam przyszłości. Nie mam życia. Nie mam niczego.

— Zacznę się zbierać...— wybełkotałam, odsuwając z nóg kołdrę tak, aby nie uszkodzić ani jej, ani tortu od Laury. Mocno objęłam się ramionami, podchodząc do swojej szafy i zaczynając wyciągnąć z niej pierwsze lepsze szmaty. Były bez znaczenia. Każda jedna, była paskudna. Sztuczna i nie moja. Charlie pomógł mi, gdy straciłam wszystkie swoje ubrania wtedy, gdy... te parę... dni... lat... miesięcy...

— Który dzisiaj mamy?— Zapytałam, całkowicie nieruchomiejąc i wbijając wzrok w jasne drewno.

— Trzydziesty pierwszy...— odpowiedziała niepewnie Madison.— Są twoje urodziny Aurora...

— A miesiąc?— mocno zmarszczyłam brwi, zaciskając dłoń na skrzydle mojej szafy i nerwowo zaczynając ją drapać palcem wskazującym, nie przejmując się moim paznokciem, który był mniej wytrzymały niż drewno.

— Październik.— Laura podeszła bliżej mnie, gdy mocno przełknęłam ślinę, czując jak coś się dzieje z moim palcem, szorującym bez litości po drzwiach mebla. Blondynka ostrożnie załapała mnie za dłoń, powstrzymując mnie przed tym, na co mocno się wzdrygnęłam i zabrałam od niej krwawiącą dłoń.— Ar... Rori, dziś są twoje dwudzieste urodziny.

— Wiem.— odpowiedziałam od razu, oddalając się od dziewczyny, w razie gdyby ta znowu próbowała mnie dotykać.— Po prostu zapomniałam, kiedy przypadają...

Mocno przełknęłam ślinę, bojąc się pytać o to, który mamy rok. Podeszłam powoli do swojej szafy, mocno kręcąc głową i unosząc prawy kącik ust do góry. To i tak nie ważne. Nie powinnam myśleć o takich rzeczach. To nie ważne. Nie powinnam o nich myśleć, bo nie są istotne. Są nie ważne.

***

— Co u Liv?— oderwałam policzek od chłodnej szyby auta Madison i usiadłam prosto, przymykając powieki.

— Dalej ją torturują.— odpowiedziałam, patrząc w przednią szybę jej auta nic nie widzącym spojrzeniem.— A ona się wypala.

— Może spróbujesz jej jakoś pomóc?

— Tak jak Ty mnie?— Zapytałam bez uczuciowo, unosząc do góry prawy kącik ust.— Żeby się dowartościować, czy żeby wyleczyć traumę po matce, której nie udało Ci się pomóc?

Jestem dziś straszną suką...

Fajnie.

— Obie wiemy, że wszystko co zrobiłam, zrobiłam dlatego, że jesteś moją przyjaciółką.— odpowiedziała, skręcając gdzieś kierownicą. Madison była już na mnie uodporniona. Widziała i słyszała najwięcej z mrocznych momentów. Dużo dla mnie poświęciła. I jeszcze więcej mi oddała.— I jesteś jedną z niewielu osób, które naprawdę zasługują na pomoc, Rori. Jesteś niesamowicie dobrą osobą. Tylko pokonaną.

— Powinnaś przestać czytać tą nową książkę o psychologii. To raczej nie jest dla ciebie.— dziś było źle. Nienawidziłam świata jeszcze bardziej niż zwykle.

— Ale jest tam dużo o osobach, które też zmagają się z tą samą chorobą co ty.— zauważyła spokojnie, na co mocno zacisnęłam szczękę, a mój prawy kącik ust zaczął mocno drgać, sprawiając mi ból.

— Nie jestem chora. Jestem... Jestem po prostu...

Kim ja jestem? I kiedy przestałam kimś być?

— Jesteś naszą Aurorą.— dopowiedziała za mnie, patrząc na mój profil z małym uśmiechem.— Jesteś naszą Aurorą Kenvetch.

Nic nie odpowiedziałam. Nie uśmiechnęłam się, ani nie ruszyłam. Po prostu dalej patrzyłam w przednią szybę auta, czekając jak Madison w końcu zaparkuje na parkingu małego sklepiku.

— Mam coś dla Ciebie.— powiedziała, zaciągając ręczny i odwracając się, żeby zgarnąć coś z tylnego siedzenia.— To prezent urodzinowy.

Wzdrygnęłam się, czując jak rudowłosa, ostrożnie położyła mi coś na kolanach, niechcący muskając swoją dłonią materiał moich jeansów. Mój prawy kącik ust pociągnął się wysoko w górę, a powieki mocno zacisnęły.

— Przepraszam, Rori. To było nie chcący.— powiedziała, gdy spowalniałam oddech. Mocno przełknęłam ślinę, starając się przestać tak spinać. Bolał każdy możliwy mięsień w ciele.— Pamiętasz co pani Hoffman nam mówiła o uśmiechaniu się na siłę? Nie musisz tego robić, gdy czujesz się strasznie źle... Możesz to powiedzieć, zamiast udawać, pamiętasz?

— Nie czuję się.— odpowiedziałam, gwałtownie na nią zerkając. Zielone tęczówki patrzyły na mnie z wyrozumiałością i troską.— Nie czuję.

Rudowłosa była największą hipokrytką jaką znałam. Bo ona teraz też udawała, posyłając mi ten cholerny, sztuczny uśmiech. Nie był prawdziwy. Nic takie nie było. Żyłam w nieistniejącym świecie, albo nie istniałam w żyjącym świecie.

— Otwórz go...— zaproponowała, zmieniając temat. I tak, miałam wiele... dysfunkcji i problemów, ale nie byłam idiotką, żeby tego nie zauważyć.— Nie jesteś ciekawa co jest w środku?

Nie. Sama dziewczyna brzmiała na bardziej ciekawą niż ja, ale nie zamierzałem jej tego mówić. Starała się. Wszyscy się starali, a ja cały czas ich tak bardzo zawodziłam...

Zerknęłam na swoje kolana, widząc małe, welurowe pudełeczko. Otworzyłam je, odnajdując w nim naszyjnik. Jego złota zawieszka była wypełniona błyszczącymi diamencikami, a sam jej kształt przedstawiał gwiazdkę. Prezent musiał być bardzo drogi... Zmarszczyłam brwi i ostrożnie dotknęłam przedmiotu opuszkiem parę razy, żeby sprawdzić, czy nie będzie mnie denerwować jego dotykanie.

— Ładne...— szepnęłam pod nosem, nie chcąc mówić nic więcej. Prezent naprawdę był ładny.

Odwróciłam ostrożnie zawieszkę na drugą stronę, aby ją sobie obejrzeć i zmrużyła oczy, widząc na niej wewnętrznej stronie jakąś skazę. Przysunęłam powoli naszyjnik bliżej twarzy i wstrzymałam oddech, widząc uszkodzenie w dolnym, lewym ramieniu gwiazdki wyraźniej.

"R"

Wyglądało na wydrapane ręcznie. Mój oddech natychmiastowo przyśpieszył, a dłonie zaczęły się trząść, gdy mój prawy kącik ust zaczął niekontrolowane podciągać się w górę i opadać. Gwałtownie odrzuciłam od siebie przedmiot, wycierając dłonie w jeansy i wtulając policzek w ramię. Mocno zacisnęłam powieki, gdy mój umysł płonął, a ja nie mogłam go w żaden sposób ugasić. Złapałam za klamkę auta, szybko oddychając przez nos i nie ważne jak bardzo za nią ciągnęłam, ona nie chciała ustąpić. To pewnie po ostatnim wydarzeniu... Nie wiem kiedy to było, ale otworzyłam drzwi w czasie jazdy, bo w radiu zaczęła lecieć piosenka, której nie lubiłam. Nie patrzyłam wtedy na to, że samochód jest w ruchu. Po prostu otworzyłam drzwi i wyszłam z pojazdu, aby uciec od wspomnień z mojej głowy.

— Musisz...— Mocno ciągnęłam za klamkę, przeczuwając, że zaraz ją wyrwę. Musiałam uciekać, ale byłam zamknięta!— Muszę...

— Widziałaś tamte drzewa? Są takie piękne...

Rozejrzałam się po okolicy, odnajdując spojrzeniem trzy dorodne topole. Rozchyliłam usta, patrząc jak ich umierające liście, kołyszą się nieśpiesznie na wietrze. Ich lekko szarawa kora spłonęła w porannym słońcu, a one się go nie bały. Były ciche i spokojne. Stałe i niezmienne. Cały czas się poruszały w swoim rytmie, miarowo szepcząc coś w tylko swoim języku. Wszystkie drzewa zawsze miały oczy. Zawsze mnie obserwowały i coś do mnie szeptały. Trzeba było tylko być bardzo cicho, żeby to usłyszeć... Bardzo, bardzo cicho...

Zerknęłam w dół, słysząc charakterystyczny dźwięk sprzączki od pasa bezpieczeństwa. Zerknęłam na Cliffton, która patrzyła na mnie, mocno napinając usta. Jej tęczówki były żywo zielone, a białka zaczerwienione i szklane.

— Powinnaś już iść, Rori. Harry'emu będzie smutno jeśli go dziś nie odwiedzisz.— zachrypiała, posyłając mi mały uśmiech, po czym pociągnęła nosem i kliknęła jakiś guzik po stronie swoich drzwi. Usłyszałam charakterystyczne kliknięcie w swoich drzwiach, na co na nie spojrzałam.

— Tak... Powinnam już iść.

Złapałam powoli za klamkę od drzwi, a te natychmiastowo ustąpiły, uwalniając mnie z auta Madison. Postawiłam obie stopy na asfalcie, czując jak świeże powietrza uderza mnie w twarz. Odwróciłam się w stronę Madi, mając wrażenie jakby chwilę temu... dwa dni... jakby miesiąc temu...

— Czy...— stało się coś smutnego? Pomrugałam parę razy, po czym westchnęłam, unosząc prawy kącik ust do góry.— Dziś są moje urodziny.

— Wiem, Rori.— odpowiedziała Madison, parskając pod nosem radosnym śmiechem. To było dziwne, bo w tym samym czasie starła z policzka łzę.— Będę tu na Ciebie czekać, jak skończy się twoja zmiana, w porządku?

— W porządku.— zgodziłam się, zamykając ostrożnie drzwi jej auta, aby te za mocno nie trzasnęły. Nie lubiłam tworzyć głośnych dźwięków.

Ruszyłam powolnym krokiem w stronę małego sklepiku, zerkając w górę i słuchając szumiących, złotych topoli. Ich dźwięk był przyjemny. Uspokajający. Zwilżyłam dolną wargę, patrząc w zachwycie na drzewa. Były miłe dla oczu.

Stanęłam przed automatycznymi drzwiami sklepiku Harry'ego i ostatni raz spojrzałam na samochód Madison, który dalej stał na swoim miejscu. Dziewczyna chyba rozmawiała z kimś przez telefon, wyglądając na bardzo złą. Głośno krzyczała, ale moje Topole za bardzo tłumiły swoim szumem jej głos. Chyba płakała. Mocno machała jedną ręką, którą potem przyłożyła do kości nosowej, mocno zaciskając powieki, a jej ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze.

Tęskniłam za tym uczuciem. Kiedy potrafiło się płakać, albo cokolwiek czuć. Leki, które brałam od paru dni znowu mnie otępiły. Już nie mogłam się poczuć. Teraz tylko...

Uniosłam prawy kącik do ust, odwracając się i wchodząc do pomieszczenia. Nowe, bialutkie półki powitały mnie swoim błyskiem, a ładny zapach środków czystości wypalał mi nozdrza.

Privet, Rusałka.— spojrzałam na starszego pana za ladą. Na jego usta wpłynął uśmiech, a długie wąsy, które zapuszczał już jakiś czas skupiły moją uwagę.

Privet, Harry.— odpowiedziałam mu, podchodząc nieśpiesznie w jego stronę.

Stanęłam obok kasy i odszukałam spojrzeniem swoją plakietkę z imieniem. Wpięłam ją w czerwoną, bawełnianą bluzę, a potem spojrzałam na Rosjanina, który westchnął głośno i pełen satysfakcji odpadł na swoje krzesło na kółkach.

— Jak czuć dziś?— spytał mnie, na co zerknęłam na jego twarz, po czym wróciłam spojrzeniem, do sprawdzania, czy ceny produktów są prosto zamocowane. Nie mogły być nierówno przyczepione. To by oznaczało, że ktoś tu był pod moją nieobecność. W naszym pokoju ktoś cały czas przestawiał szklanki i książki na różne miejsca. Laura kłamała, że to ona, albo że mi się tylko wydaje. Ale ja wiem, że to było prawdziwe.

— Świetnie.— odpowiedziałam, mocno marszcząc brwi. Podeszłam do regału najbliżej kasy, w którym dostrzegłam cholerne mleko, które nie chciało być jak reszta.

Wszyscy musieli być tacy sami. Równi.

Zdorovo?— powtórzył, będą chyba zaskoczony.

Zdorovo.— potwierdziłam, przylepiając cenę w idealnie widocznym miejscu.

— Rusałka ładnie wyglądać dziś.— pochwalił mnie, gdy wróciłam powoli za kasę i wbiłam wzrok w ladę.— Codziennie, ale dziś też dobrze. Ruda mówić, że...

— Ruda mówić same głupoty.— przerwałam mu, posyłając obojętne spojrzenie. Mężczyzna przewrócił oczami, słysząc mój spokojny głos. Czasami przypominał mi nastolatka. Albo kogoś młodszego ode mnie, chociaż miał siedemdziesiąt sześć lat.— Harry nie słuchać. Nie ma sensu.

— Rusałka być czasem ne khorosho.— zwierzył się, mocno krzywiąc.— Ruda się starać. Dbać o rusałka dobrze.

— Raczej o własny tyłek...— mruknęłam, gdy poczułam jak nagle ktoś uderza z średnią siłą papierową gazetą w blat.

— Własny tyłek dbać Charleston. Nie lubić go.— zwrócił mi uwagę, grożąc gazetą. Nie jeden raz dostałam nią po głowie, więc nie zamierzałem ryzykować i tym razem.— Zły.

— Czemu niby zły?— westchnęłam, gdy w końcu moje ciało zrobiło się lżejsze. Lubiłam rozmawiać z Harrym. Dużo o sobie wiedzieliśmy.— Charlie jest... Czasami po prostu...

— Zły.— stwierdził zirytowany samą wzmianką o Charliem. Harry go nienawidził, chyba dlatego, że szatyn starał się mnie naprawiać... Traktował mnie przez cały czas tak samo. A ja już nie potrafiłam cieszyć się i śmiać jak kiedyś. A jemu po prostu było trudno się przyzwyczaić.— Proklyatyy vyvodok satany nedootsenivayet to, chto yemu bylo dano. Vam zhal' eto videt'...

Oho, no i świetnie, zaczęło się...

Przewróciłam oczami, podchodząc do drzwi oznaczonych tabliczką "zaplecze" i westchnęłam, klikając guziczek w elektrycznym czajniku. Sięgnęłam po ulubiony kubek Harry'ego z jakimś panem jadącym na niedźwiedziu i wsypałam do niego dwie łyżeczki kawy.

Wyjrzałam przez okno i zmarszczyłam brwi, widząc jakieś auto podjeżdżające na parking z dużą prędkością. Opony starły się na asfalcie, zastawiając za sobą ślady, a po chwili silnik zgasł. Drzwi kierowcy się otworzyły, ale nie było mi dane zobaczyć postaci, która wyszła z samochodu, bo usłyszałam dźwięk klikającego guziczka od czajnika elektrycznego. Zalałam kawę dla Harry'ego wodą i ostrożnie podniosłam kubek z wrzątkiem, ponownie wchodząc do głównego pomieszczenia.

—... i poetomu ya ubil tak mnogo natsistov na voyne. I Charli takoy zhe.— oczy Harry'ego mocno zabłysły, a język w końcu przestał latać na lewo i prawo, gdy postawiłam przed nim kawę.

Pokiwałam głową i tak nic nie rozumiejąc i nie prosząc o wytłumaczenie, gdy usłyszałam jak automatyczne drzwi się otwierają. Zerknęłam w stronę naszego klienta, widząc wysokiego bruneta, który z niezainteresowaniem wszedł do pomieszczenia. Kaptur jego czarnej bluzy zasłaniał mu twarz, ale mimo to dostrzegłam kłębki jasno-brązowych włosów wystających spod materiału. Przechadzał się nieśpiesznie i obojętnie. Sięgnął po trzy butelki piwa, a następnie skierował się w stronę kasy, przez co dostrzegłam jego twarz. Mocno przełknęłam ślinę i wbiłam wzrok w blat, będąc niby to czymś zajęta.

Wzdrygnęłam się, gdy ktoś postawił mi przed oczami trzy butelki alkoholu z głośnym, nieprzyjemnym dźwiękiem, więc uniosłam spojrzenie na szare tęczówki z dziwnymi prześwitami ciemniejszego pigmentu. Twarz chłopaka była teraz lepiej widoczna, bo zdjął kaptur. Jego zęby pierwsze zwróciły na siebie moją uwagę, bo uśmiechnął się do mnie, opierając oba łokcie na drugiej stronie lady. Patrzył mi prosto w oczy z głupim, dziwnym uśmiechem, nic nie mówiąc.

— Od jak dawna tu pracujesz?— jego głos był niski, ale przyjemny. Lekko chrapliwy.

Skrzywiłam się, myśląc nad tym pytaniem, gdy jego miętowy oddech owiał mi twarz. Zerknęłam za okno, hacząc wzrokiem o zaciekawioną i uśmiechniętą twarz Harry'ego.

— Jakiś czas.— odpowiedziałam, tak naprawdę nie znając odpowiedzi. Zeskanowałam kod kreskowy jednej butelki, a potem wbiłam go na komputerze razy trzy.

— Hm, musieliśmy się mijać...— zauważył, gdy odgłos jakiegoś szelestu kazał nam spojrzeć w stronę Rosjanina.

Harry głośno odchrząknął, zawzięcie czytając swoją dużą gazetę, która prawie w całości zasłaniała jego postać. Po chwili natomiast mężczyzna zapewne czując na sobie nasze spojrzenia, wychylił się zza niej i posłał nam szybkie spojrzenia.

— Pomysł dobry... Pójść coś... Pójść posprzątać...— mruknął, wstając z krzesła z cichym skrzypnięciem i westchnięciem.

Privet, Harry.— Przywitał się chłopak, na co Rosjanin zatrzymał się w drzwiach prowadzących do zaplecza i spojrzał na mnie z małym uśmiechem, a potem przeniósł wzrok na chłopaka, nie zdejmując uśmiechu z ust.

Privet, Nathan.

Dmuchnęłam na włosy, które opadły mi na twarz i schyliłam się po reklamówkę. Ostrożnie zapakowałam do białej foli trzy butelki, starając się nie wytworzyć przy tym żadnego hałasu.

— Masz na imię Aurora, tak?— zapytał, gdy siłowałam się z jedną z nich. Nie chciała mnie słuchać i mocno obijała się o inne szkiełka, tworząc hałas. Nikt nie miał prawa tego robić.

— To plakietka dziewczyny, która tu kiedyś pracowała, ale się zabiła. Skończyła z okna swojej szkoły.— wytłumaczyłam mu, chcą sprawić, aby poczuł się głupio i się mnie wystraszył. Ludzie zawsze się bali, a ja nigdy nie umiałam stwierdzić, czy bali się mnie, czy o mnie.— Ja ją tylko tymczasowo zastępuję. Sześć dolarów.

— Skoro się zabiła, to chyba już tu nie wróci, prawda?— spytał, najwyraźniej stwierdzając, że próbuję być zabawna i z nim żartować. Nie próbowałam. Niczego już nie próbowałam, bo na niczym mi nie zależało.

— Mamy dziś Halloween.— zauważyłam, na co ten się szerzej uśmiechnął.— Ma dziś na to największe szanse.

Wstrzymałam na moment oddech, uświadamiając siebie, że wiedziałam jakie mamy dzisiaj święto. Ja naprawdę to wiedziałam... I pomijając te wszystkie dekoracje, które zakładaliśmy z Harry'm jakiś czas temu, ja naprawdę skądś wiedziałam, jakie mieliśmy święto i kiedy ono przypadało. W Salem inaczej się do tego pochodziło. Całe dekoracje i ozdoby pojawiały się tu już na początku miesiąca. Ale to nic nie zmieniło. Ja naprawdę wiedziałam, który mamy dzień...

— Wszystko w porządku?— spojrzałam zamglonym spojrzeniem na chłopaka, a następnie na jego zakupy.

— Osiem dolarów.— powiedziałam, gdy na jego ustach znowu wykwitł uśmiech.

— Osiem? Wcześniej było sześć...— zauważył, na co mocniej zacisnęłam szczękę. Nie podobało mi się to, że tak przedłużał swoje zakupy.

— Mój czas sporo kosztuje.— powiedziałam zimno, doskonale wiedząc, że coś takiego nawet nie istnieje. Byłam zamrożona w przestrzeni, ale nikt nie musiał o tym wiedzieć poza mną.

Zmarszczyłam brwi, widząc jak chłopak podaje mi banknot dziesięciodolarowy z pełnym satysfakcji uśmieszkiem.

— Bez reszty. Robię zapasy.

Uniosłam w górę prawy kącik ust, co chłopak błędnie chyba uznał za mały uśmiech posłany w jego stronę. Schowałam pieniądze do kasy i położyłam mu na blacie paragon. Nie chciałam go dotykać.

— Do widzenia.— powiedziałam, co każdy jasno by zrozumiał, że nie jest już dłużej gdzieś mile widziany, ale to nie był jego typ. Nie wyglądał na takiego, który pozwala sobie wejść na głowę, bądź nie przejąć kontroli na nad sytuacją.

Brunet mocniej pochylił się nad ladą, a jego splecione ze sobą na blacie dłonie, podjechały niebezpiecznie blisko mojego brzucha. Zerknęłam na nie, widząc na jego palcach sporo pierścionków i różne tatuaże. Były różyczki, krzyżyki, albo jakieś dziwne napisy i aniołki.

— Wiesz co, Aurora?— spytał, przyjmując ode mnie siatkę ze swoimi zakupami.— Przypomniało mi się, że skończyły mi się też papierosy. Niezdara ze mnie.

Pokiwałam głową, czekając aż chłopak poda mi ich nazwę, ale nie wyglądał jakby zamierzał to robić, bez usłyszenia mojego pytania.

— Jakie podać?— mruknęłam, na co ten się szeroko uśmiechnął, będąc wyraźnie usatysfakcjonowany. Jeśli nie wystawi Herry'emu dobrej opinii w internecie, to będę bardzo zła. Rosjanin ostatnio za bardzo się w to wkręcił, gdy tylko powiedziałam mu o możliwości oceny jakiś punktów, firm czy też sklepów.— I zwykle, gdy się widzi, że ktoś nie ma ochoty z kimś rozmawiać, to nie powinno się go do tego zmuszać.

— Jestem na wygranej pozycji.— pochwalił się, ale o dziwo nie był arogancki. Po prostu żartował, jednocześnie sprawiając wrażenie jakby szanował drugą osobę. Czyli w tym przypadku chyba mnie.— To ty jesteś tu uwięziona ze mną.

— Jakie podać?— spytałam ponownie. Nie rozumiał. Po prostu nie rozumiał. Zapomniał, chociaż dopiero co mu powiedziałam.

— Chesterfieldy. Czerwone, setki.— Odpowiedział, na co odwróciłam się tyłem i sięgnęłam po odpowiednią paczkę. Ja wolałam niebieskie. Krótkie.

Zmarszczyłam brwi, słysząc jakiś dźwięk i odwróciłam lekko głowę w bok, przyłapując chłopaka na tym, jak wyciąga się nad ladą i patrzy na mój tyłek, radośnie się uśmiechając. Nic nie poczułam. Dużo osób to robiło. Inni próbowali dotykać mnie siłą. Nie bolało. Po czasie jesteśmy w stanie się przyzwyczaić do bólu tak bardzo, że można by nas podpalić, a my nawet nie mrugniemy. Po prostu to zaakceptujemy.

— Osiem dolarów i piętnaście centów.— powiedziałam, kładąc paczkę ostrożnie na blacie.

— O której masz tu jutro zmianę?— spytał, jakbym właśnie nie przyłapała go na tym, że mnie obczajał.

— Osiem dolarów i piętnaście centów.— powtórzyłam, widząc jak do sklepu wchodzi starsza Pani. Scarlett uśmiechnęła się do mnie, po czym zjechała wulgarnie chłopaka spojrzeniem. Powachlowała się protekcjonalnie dłonią, szeroko i znacząco do mnie uśmiechając.

Zmarszczyłam brwi, lekko rozchylając usta i delikatnie kręcąc głową, żeby powiedzieć jej w ten sposób, że nie wiem o co jej chodzi. Niska staruszka z ładnym, siwym kokiem i fioletową sukienką szerzej się uśmiechnęła i wskazała na plecy tego całego Nathana. Po chwili rozczapierzyła dłoń, tworząc z palców pazury i machnęła nimi, poruszając bezdźwięcznie ustami i próbując mi coś w ten sposób przekazać.

Chłopak widząc moją zniesmaczoną minę odwrócił się w kierunku, w którym patrzyłam, przyłapując Scarlett na tym dziwnym geście. Kobieta natychmiastowo znieruchomiała, a jej mina mocno zrzedła. Odchrząknęła nieśmiało, po czym szybko zginęła w alejcę z makaronami.

— Powinnaś się ze mną umówić.— stwierdził zadowolony chłopak, któremu stare ego musiało właśnie dawać dupy temu nowemu, silniejszemu i wyższemu. Każdy był czyjąś dziwką. Ja byłam tą Kevina. Sam mi to wiele razy powtarzał.

— To działa jak w łańcuchu pokarmowym, Aurora. Jak w naturze... Jest lew, który pierdoli zebrę, a na koniec ją pożera. A ty jesteś zebrą, nie zapominaj o tym.

— Stosunki między gatunkowe nie występują w naturze, Kevin. Lew nie może kryć zebry.

Te dwa zdania sprzeczne z jego własnym, kosztowały mnie trzy szwy. Ale miał rację. Zawsze miał rację. Poza tym Kevin był dobrą osobą. I cudownym przyjacielem. Dało się z nim porozmawiać na wiele ciekawych tematów, tylko dragi robiły z niego potwora. Był uzależniony. Każdy od czegoś był, lub nadal jest.

— Powinieneś o to zapytać, a nie zatwierdzać to od tak.— zwróciłam mu uwagę, na co chłopak uśmiechnął się szeroko.

— Auroro, dasz mi się zaprosić na randkę?— zapytał, nawet ładnie. Prawie byłam usatysfakcjonowana.

— Nie.— Nathan mocno zmarszczył brwi, gdy moja twarz pozostawała obojętna.— Osiem dolarów, piętnaście centów.

Chłopak podał mi banknot, mówiąc, że nie chce reszty, ale i tak mu ją wydałam. Męczył mnie. Ludzie często mnie męczyli. Sobą, swoją natrętnością, obojętnością, lub problemami jakie mieli. Nie interesowała mnie żadna z tych rzeczy. Nic mnie nie interesowało, poza uczuciem zatracenia się w tej pustej głębi i otchłani.

Boże, byłam uzależniona od tego uczucia, a ono nie chciało mnie opuścić. Chyba jako jedyne, zostanie ze mną już na zawsze, żeby mnie torturować i rozkochiwać w sobie bez końca. Bo przecież czy jeśli chcemy umrzeć, dobrym rozwiązaniem nie byłoby się zakochać bez wzajemności? Wtedy umiera się codziennie po trochu.

— Wiesz co?— zapytał, mocno opierając się na ladzie, przez co poczułam się wyższa. Spojrzał na mnie z dołu, mocno mrugając rzęsami i posyłając mi ten dziwny uśmiech. Ten dziwny, miły uśmiech. Traktowałam go źle, a on chyba zaczął rozumieć, że nie chodziło o to, że mi się nie podobał, albo o to, że po prostu jestem suką. Wyglądał jakby mnie rozumiał, chociaż nic nie rozumiał. Po prostu nie rozumiał. Zapomniał, chociaż dopiero co mu powiedziałam.— Poproszę jeszcze jedną. Jestem dziś za bardzo rozkojarzony.

Mocno zacisnęłam szczękę i odwróciłam się w stronę regału, podając mu ją wraz paragonem i przyjmując od niego pieniądze. Położyłam monety na tych wcześniejszych, które dalej leżały przez niego nietknięte.

— Umówisz się ze mną? Proszę?

— Nie.— odpowiedziałam bez emocji. Wiem o co mu chodziło. Im wszystkich chodziło o dotykanie mnie, a potem zostawianie. Wszyscy którzy są dla mnie mili, chcieli mnie wykorzystać. A ja się już na to nie nabiorę. Uniosłam prawy kącik ust do góry, wtulając policzek w ramię i trąc nim o materiał bluzy parę razy. Byłam wdzięczna, że moja głowa wybrała sobie taki sygnał. Wyglądał zdrowo. Prawie jak zwykły ruch, dla obserwatora nic nie znaczący.

— Macie tutaj ładne paczki...— powiedział, oglądając w dłoniach ten sam kawałek kartonu, który dostanie w każdym innym sklepie.— Poproszę jeszcze jedną.

— Wiedziałeś, że Harry ma strzelbę na zapleczu?— zapytałam całkowicie poważnie. Jego sklepik znajdował się na obrzeżach. I nie bez powodu ukradłam tu wczoraj... miesiąc temu... tydzi...  Uniosłam kącik ust mocno do góry, przez co musiałam wyglądać jakbym sobie żartowała, ale nie umiałam ponownie go opuścić.— Winchestera m1866. Wciąż działa, ostatnio sprawdzaliśmy.

— Blefujesz...— zaśmiał się, nie wierząc mi. Wzruszyłam obojętnie ramionami, po czym nabrałam trochę powietrza do płuc.

Agressivnyy kliyent, Harry!

Nie musieliśmy długo czekać. Drzwi od zaplecza otworzyły się na skutek mocnego kopnięcia, a przez ich próg wyszedł staruszek z zaciętą miną, strzelbą w dłoni i pudełkiem po ciasteczkach. Mocno przełknęłam ślinę, podnosząc wzrok z pudełka i spotykając wkurzone tęczówki Rosjanina.

Znalazł je...

Ubiraysya.— warknął do chłopaka i Scarlett, która przez cały ten czas szukała odpowiednich, pomarańczowych landrynek i karmy dla kota.— Vse!

— No tak... Wpadnę jutro.— obiecał chłopak, na co pokiwałam głową, pełna przekonania. Nie pokaże się tu już dobre pół roku.

Patrzyłam jak Nathan wychodzi przez automatyczne drzwi, a następnie przeniosłam wzrok na Scarlett. Staruszka podeszła szczęśliwa do kasy i położyła na ladzie paczkę landrynek i małe opakowanie karmy dla jej zwierzaków.

— Ależ przystojniak...— powiedziała, pochylając się lekko w moją stronę i uśmiechając się.

— Tak. Bardzo.— nie zamierzałem się z nią kłócić. Nie było sensu, a przynajmniej ja go w tym nie widziałam. Skasowałam jej zakupy, czując na sobie i kobiecie palące spojrzenie starszego Rosjanina.

— Powinnaś się z nim umówić, Aurora.— pouczyła mnie, co bardzo mnie denerwowało. Nie lubiłam, gdy ludzie mówili mi co mam robić, gdy nie potrzebowałam ich wskazówek.— Tak bardzo mu zależało... Wydawał się słodkim chłopcem.

— Nie ma czegoś takiego.— powiedziałam chłodno, gdy kobieta wyciągnęła swoją portmonetkę, doskonale znając cenę. Kupowała te rzeczy codziennie. Czasem odwiedzała nas nawet trzy razy. Zawsze na mojej zmianie.

— Proszę, kochanie...— powiedziała, kładąc mi idealnie odliczone monety na ladzie. Po chwili zerknęła na mężczyznę, którego spojrzenie wypalało we mnie dziury.— Harry, pewnie jesteś z niej strasznie dumny... To miejsce tak pięknie odżyło, dzięki Aurorze. Och, pamiętam jak weszłam tu pewnego razu, a ona sama z siebie kupiła Ci farby do ścian i je odmalowała... Albo jak zbierała śmieci z parkingu... Trzymaj ją. To skarb.

Da.— warknął, na co kobieta uniosła w niezrozumieniu jedną brew ale poddała się, żegnając i zostawiając nas w pomieszczeniu samych.

Cicho westchnęłam, odwracając się do mężczyzny plecami. Schowałam pieniądze w kasie, a potem usiadłam na jego krześle na kołeczkach. Okręciłam się na nim wokoło, czując jak cały świat wiruje mi w głowie. Lubiłam to robić. Wtedy wszystko wydawało się równie szalone i nienormalne jak ja. Pasowałam do takiego szybkiego świata. Skoro szybciej czas by w nim przepływał, to ludzie żyliby krócej. A mi na tym zależało.

— Trzeci raz Rusałka to robić.— powiedział, wyraźnie mną rozczarowany.— Net. Znaleźć już trzecie ciastka. Ile jest?

— Pieniędzy, czy pudełek?— działałam mu dziś na nerwy. Każdemu działałam na nerwy. Sobie chyba najbardziej. Mocniej się pokręciłam dookoła, mając wrażenie, że wpadam do miejsca, w którym nie chcę być.

— Ile?

Westchnęłam, widząc białe świetlówki, wejście do sklepu, kolorowe produkty na półkach i pewnego, rozczarowanego Rosjanina.

— Jest pięć pudełek.— wyznałam mu, tracąc w końcu silną wolę. Byłam mu to winna. Jestem coś winna wielu osobą.— Każde po dwa tysiące dolarów.

Shlyukha!— przeklął, na co mocno zacisnęłam powieki, oczekując uderzenia, które nigdy nie nadeszło. Nigdy wcześniej też nie miało miejsca. Nie z jego strony.— Zwolnić Rusałka... Nie mieć wyboru...

Gwałtownie przestałam się kręcić na krześle i wbiłam spojrzenie w mężczyznę, który nie wydawał się już ani szczęśliwy, ani zły. Teraz był smutny.

Net. YA ne soglasen.— powiedziałam, na co Harry westchnął, rzucając plastikowym pudełkiem z pieniędzmi o blat.— Byłam winna. Ukradłam, muszę oddać.

— Rok Rusałka oddaje! Cały rok, już oddała!— zaczął się kłócić, a ja podciągnęłam prawy kącik ust do góry, widząc jak mężczyzna wygląda na coraz bardziej mną zawiedzonego.— Wszystkie pieniądze co zarobić u mnie! Centa nie brać nawet! Zwalniać Rusałka, bo marnować jej młodość i nic nie dawać za dobra praca!

— Rusałka być winna te pieniądze Harry'emu.— powiedziałam cedząc każde słowo. Wstałam na proste nogi i podeszłam do mężczyzny, mocno marszcząc brwi. Mój oddech mocno przyśpieszył, a paznokcie wbiły się we wnętrze dłoni.— Harry mieć wolne, cieszyć z życia, a złodziej pracować dalej na dzień i na noc, bo zasługiwać na karę!

Szybko oddychałam, wbijając tęczówki w zdziwionego Rosjanina. Harry zamknął usta, gdy uświadomił sobie, że ma je otwarte i spojrzał na mnie pełnym powagi spojrzeniem.

— Nie być nic winna.— powiedział, ciężko wzdychając. Wyglądał jakby miał się rozpłakać. Wszyscy, którzy tylko przebywali w moim towarzystwie tak wyglądali.— Rusałka przyjść, oddać pieniądze, których wtedy nie mieć, gdy kraść. Potem przyjść jeszcze pomóc, a potem chcieć pracować. Ani razu nie brać wypłata. Marnować najlepsze dni, za nic? Kupić ładne, a nie chować dla Harry'ego.

— Harry...— poprosiłam, nie chcąc o tym słuchać. Poza tym jeśli to mają być te najlepsze dni, to z niecierpliwością czekam na te gorsze. Może im uda się mnie unicestwić do końca, albo sprawić, że coś poczuję. Tęskniłam za zdolnością odczuwania bólu.

— Nie dyskutować.— pogroził, na co westchnęłam rozdrażniona.— I mieć ostatnia szansa. Zabrać pieniądze, jak znajdę raz to za drzwi i na rozstrzelanie.

Pokiwałam głową, patrząc jak pobudzony naszą małą kłótnią, zapewne udaje się na drzemkę. Harry lubił spać. Kupił sobie małą, wygodną wersalkę dwa miesiące... rok... tydzień temu. Kupił ją tydzień temu. Stała na zapleczu i często odpoczywał na niej po swojej zmianie. Zerknęłam na mały ekran telewizora, wiszącego nad ladą, widząc wiele kolorowych i szarych aut.

— Zostaw grata, odbierz furę... Skup aut Mike'a Faltona...

***

Rozchyliłam wargi, widząc auto wjeżdżające na parking oświetlony ulicznymi, starymi latarniami.

— Do zobaczenia, Harry...— powiedziałam, na co mężczyzna kiwnął mi głową. Przez resztę dnia chodził cały czas zamyślony i smutny. Łatwo się denerwował, więc to ja przyjmowałam klientów. Nie miał dziś na to nerwów.

Wyszłam przez automatyczne drzwi, a wiatr rozwiał moje włosy. Trzy topole mnie żegnały. Zawsze to robiły. Czasami miałam wrażenie, że były moimi przyjaciółmi. Zawsze rano jak szłam do sklepu, szeptały moje imię. Wołały coś do mnie, ale nie umiałam zrozumieć nic poza swoim imieniem. Złapałam za chłodną, brudną klamkę i opadłam ostrożnie na niewygodne siedzenie.

— Cześć, Aurora.— powiedział chłopak, uśmiechając się do mnie.

— Cześć, Kevin.

Czarnowłosy patrzył na mnie swoimi oczami, które wydawały mi się zbyt małe. Zawsze były ciemniejsze i miały szeroką źrenicę. Jego loki wypadały lekko spod kapturka niebieskiej bluzy, a szaro-purpurowy ton skóry lekko odstraszał i odpychał. Mimo to był dobrym przyjacielem. Zawsze mówił co myśli.

— Przytyłaś trochę?— zapytał, gdy zapinałam pas.

— Nie jadłam od tygodnia.— odpowiedziałam, unosząc w górę prawy kącik ust. Spojrzałam na chłopaka, który się roześmiał i zdjął ręczny.

— Ruda znowu się wkurwia?— zawsze robił mi wywiady. Pytał jak tabletki i moi znajomi. Był miły. Potarłam skórę policzka o ramię.

— Tylko trochę. Ale chyba już zapomniała.— wyznałam mu, patrząc jak jedzie gdzieś w kompletnie nieznanym mi kierunku. Po chwili jazdy, szerzej otworzyłam oczy, przypominając sobie o czymś.— Mam twoje pieniądze...

— Za co?— zapytał, co mocno mnie zdziwiło. Zmarszczył brwi, bo wydawało mi się, że to logiczne.

— Za ostatnie ekstazy... Ze świnką, to które testowałam. I te poprzednie.— przypomniałam mu, wyjmując z kieszeni bluzy plik banknotów, na co Kevin zmarszczył brwi.

— O czym ty mówisz? Mieliśmy inaczej to załatwić.— jego siwa skóra zabłysła w półmroku, gdy jechał nieznaną mi, polną drogą.— Obiecałaś, że w końcu mi pozwolisz. W zamian za pieniądze. Nie udało się, bo Ruda znowu pierze Ci mózg tym ścierwem od psychiatry.

— Nie obraź się, ale chciałabym zapłacić...— nie chciałam go dotykać. Nikogo już nie chciałam dotykać w ten sposób.

— W porządku.

Kevin nie był zły, gdy był czysty. Był zły, gdy był naćpany, ale nikt mi nie chciał w to uwierzyć. Nikt mi nigdy nie wierzy i może to kara za to, że ja kiedyś wierzyłam wszystkim.

Zawsze, gdy się spotykaliśmy, Kevin zabierał nas gdzieś daleko. W ciche, spokojne miejsca. Gdzie nikt nie chodzi, ani nie ma kamer. Parkowaliśmy gdzieś w miejscu na obrzeżach, a potem śmialiśmy się z głupich rzeczy i połykaliśmy kolorowe tabletki. Każda miała swój specyficzny zapach, kształt i efekt. Spodobało mi się ich połykanie. Były bardziej sympatyczne niż moje leki.

— Dziś są chyba moje urodziny...— powiedziałam cicho, gdy w aucie od jakiegoś czasu nikt się nie odzywał.

— No i?

— Nie wiem.— wyznałam, patrząc na powoli usychające drzewa. Zawsze, gdy gubiły liście, mówiły, a raczej przeklinały strzelającymi gałęziami.— Madison mówi, że to ważny dzień.

— Dziś jest Halloween, a nie twoje urodziny Aurora, wiesz co to znaczy?— zapytał, zatrzymując się gdzieś koło jakiejś zatoki. Był to chyba punkt widokowy. Auto stało zwrócone w stronę wody, a od niej oddzielała nas cienka, żółta barierką i kilka metrów urwiska, skierowanego w dół. Lubiłam patrzeć na różne rzeczy z góry. Ciekawe, czy Kevin o tym wiedział.— To znaczy, że wszyscy mają cię w dupie. Wolą się bawić, a tylko ja zostałem z Tobą w twoje urodziny.

— To miłe.— zauważyłam, unosząc kącik ust w górę.— Miło jest mieć prawdziwych przyjaciół...

— Masz.

Rozchyliłam usta, widząc na bladej dłoni zieloną tabletkę z obrazkiem żółwika. Wzięłam ją ostrożnie w dwa palce, nie chcąc jej upuścić. Mój humor się popsuł. Kevin chciał się naćpać. Widziałam to po tym jak jego dolną warga mocno drżała, a ręce się trzęsły. Gdy toksyny przejmował kontrolę nad jego głową, robił się agresywny. A mnie nie wiedząc czemu, mimo to do niego ciągnęło. Dawał mi tabletki, których potrzebowałam i zgadzał się ze mną, że jestem zdrowa. Nie musiałam słychać Madison i brać od niej tych głupich leków.

— Co to?— spytałam, wkładając ją do ust i połykając.

— Nie mam pojęcia.— zawsze był szczery.— Wczoraj to zrobiłem. Może cię nie zabije.

Uniosłam kącik ust do góry i oparłam się o oparcie śmierdzącego słodkim dymem siedzenia. To kolejny powód, dla którego zdawałam się z Kevinem. Miał ambicję, żeby stworzyć najsilniejszą i najbardziej toksyczną substancję odurzającą. A ja mogłam mu pomóc. Testowałam wszystko, licząc na dwie rzeczy. Na to, że sprawią że stanę się znowu Aurorą i zacznę coś czuć, albo na to, że mnie zabiją. To był sprawiedliwy układ.

Kevin Sparks otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz, opierając się o maskę swojego auta. Podążyłam powoli za nim i zamknęłam drzwi, odwracając i słysząc swoje imię. Rozejrzałam się, szukając gdzieś obok nas drzew. To one do mnie mówiły, ale te wielkie dęby były zbyt daleko, abym mogła je usłyszeć.

— Musisz przestać brać leki od Madison, wiesz?— zapytał mnie chłopak, przyciskając dłoń do dziurki od nosa i mocno nim pociągnął parę razy.— Zmieniają cię. Już przestajesz być sobą.

Mocno zmarszczyłam brwi, patrząc jak Kevin wzdycha i wyciąga z kieszeni skręty. Palił je tak, jak ja paliłam papierosy. Jeden za drugim, i nigdy nie miał dość.

— Jak minął Ci dzień, Kevin?— zapytałam, mocniej opierając się na masce auta. Kręciło mi się w głowie.

Chłopak wzruszył ramionami, wyglądające jakby nie chciał ze mną rozmawiać. Nie szkodzi. Dużo osób nie chciało. Na przykład... Mocno zacisnęłam powieki, a mój oddech przyśpieszył. Uniosłam kącik ust do góry, czując jak moje serce zaczyna szamotać się po klatce piersiowej. Zerknęłam gwałtownie do tyłu, słysząc czyjeś kroki. Zwęziłam powieki i wypatrywałam szpiega, ale mimo to nikogo nie udało mi się zobaczyć.

— Zawsze jesteś zabawna, gdy tabletki przestają Ci działać. Nie uważasz, że ludzie by cię bez nich mogli polubić? Z nimi jesteś nikim.

— Tak.— zgodziłam się, kładąc na plecach na masce auta i patrząc w gwiazdy. One tak pięknie szumiały, a woda świeciła...— Jestem nikim...

— Niszczysz wszystko, czego tylko dotkniesz.

— Wszystko...— powtórzyłam, powolnie mrugając. Tylko on mnie rozumiał... Tylko on mnie znał...

Wzdrygnęłam się mocno, czując na szyi czyjeś wargi. Pokręciłam głową, szeroko otwierając usta i próbując coś powiedzieć.

— Nie, poczekaj, nie mogę...— powiedziałam, gdy gwiazdy mocno nade mną świeciły i krzyczały. Wszędzie był hałas. Wszędzie było tak wiele chaosu!

Gałęzie trzasnęły, kroki się nasiliły, a czyjeś dłonie zdejmowały ze mnie czerwoną bluzę, przez co leżałam plecami na chłodnej masce auta w samym staniku.

— Obiecaj mi, że będę jedyny...

— Nie możesz!— krzyknęłam, gdy gwiazdy zaczęły świszczeć nad moją głową. Mocno pomrugałam, odpychając od siebie wszystkie dłonie, oddechy.— Nie możesz, obiecałam! Nie!

Mocno zacisnęłam powieki, czując ból w swoim środku. Moje usta się rozchyliły, a oddech się unormował. Dłonie złapały mnie mocno za włosy i pierś, a serce przestało cokolwiek czuć.

— Obiecaj, że nie będziesz z nikim innym, Aurora...

— Nie, nie, nie, nie...— szeptałam cicho, gdy moje ciało poruszały się boleśnie po masce, a mój środek mocno mnie bolał.

Czułam. Czułam ból. Tego w końcu chciałam, prawda? O to chodziło od początku.

— Kevin, musisz...

Szerzej otworzyłam oczy, czując jak chłopak złapał mnie mocno za szczękę, wbijając mi w skórę swoje palce i siłą otwierając usta.

— Zamknij się już kurwa...— wysapał, na co zerknęłam w górę. W gwiazdy.

Jesienią zwykle myślałam o lecie. Latem myślałam o jesieni. Zimą myślałam o wiośnie. A wiosną myślałam o zimie. I teraz mając najmroźniejszą zimę, myślałam o swoim ukochanym lecie. Kiedy wszędzie było tyle ciepła i miłości...

— Obiecałam...— szepnęłam, czując małą łzę spływającą mi po policzku.

Chłopak mocno się spiął, a potem wszystko zniknęło. Leżałam wciąż na masce auta, nie mogąc się ruszyć. Nie mogąc oddychać.

Bo naprawdę poczułam ból. 

Pociągnęłam nosem, nie mogąc ruszyć najmniejszą częścią ciała. Pamiętam zwłoki Sally. Powiesiła się na swoich sznurówkach. Pamiętam jak bawiłam się jej dłonią. Była zimna i sztywna, a mimo to całkowicie bez kontroli. Sally wtedy też do mnie mówiła. Płakała. Mówiła, że przykro jej, że mnie zostawiła i tęskni. Ja za nią nie tęsknię. Podkradała mi budyń.

— Wstawaj. Wracamy.

Nigdy nie lubiłam budyniu, ale to była poważna sprawa... Nie wolno było kraść. Sally była czasem arogancka. Upierała się, że skoro nie lubię budyniu to go i tak nie zjem, a ona byłaby szczęśliwsza. Zawsze chciałam, aby ludzie tacy byli.

Chciałam ich uszczęśliwiać i patrzeć jak się cieszą, bo sama nie potrafiłam tego czuć.

Mocno zacisnęłam powieki,  gdy moje ciało spadło na mokry, szorstki asfalt. Skuliłam się na nim i objęłam ramionami, czując chłód. Jasne światła auta mnie oślepiły, a ryk silnika ogłuszył.

A potem zostałam tylko ja. Ja, chłód, cisza i moje drzewa, plotkujące o złamanej obietnicy.

Laura sama go piekła...— powtórzyłam ledwo słyszalnie, gdy przez moje plecy przeszły zimne dreszcze.— Założę się, że jest pyszny...

________________________

To inne czasy. Nie ma już naszego kochanego, fioletowego FITRu. Ta część będzie dla mnie ciężka, ale może okazać się także taka dla niektórych z was. Nic na siłę i jeśli coś was przerasta, to zróbcie sobie przerwę i idźcie posłuchać drzew ☀

Słowa: 10,1k

Weiterlesen

Das wird dir gefallen

19.4K 1.2K 18
Gdyby ta historia była bajką ona byłaby siostrą kopciuszka, on zaś bratem księcia. Lotario Marchetti i Marissa Fiorucci poznali się w niecodziennych...
239K 7.8K 45
Współczesna opowieść o kopciuszku, w której książę okazał się być diabłem. On był samotnikiem, socjopatą i mordercą. Ona była tylko służącą w jego do...
393K 35.3K 19
Historia Molly McCann i Aresa Hogana - spin-off dwóch dylogii: "Reguł pożądania" i "Związanych układem". Ostrzeżenie: Książka zawiera treści skierowa...
103K 2.1K 44
Ona - 25 letnia, seryjna zabójczyni należąca do grupy przestępczej lotos. On - 30 letni szef mafii, który wygrał ją, zastawioną przez ojca w pokerze...