Rozdział 1.1 "Wyciągnij dłoń"

2K 189 73
                                    

   W dłoniach trzymałam rozgrzewającą herbatę. Patrzyłam zamyślona przez okno na spadające liście. Jesień zawsze kojarzyła mi się ze smutnym czasem. Wszystko dookoła spowalniało, zapadało w sen lub obumierało. Tak stawało się także powoli ze mną i z moją rodziną. Czułam się fatalnie, chociaż to nie ja leżałam w białej celi, przykuta do łóżka niemocą. Bezsilność w bolesny sposób pożerała nas wszystkich od środka. Byłam tu, a ona tam. Moje idealne odbicie umierało w męczarniach, a część mnie razem z nią.

   Wzięłam łyk herbaty, której nie posłodziłam, ale nie miałam najmniejszej ochoty zwlekać się z powrotem na dół. Gorzki smak rozpłynął mi się w ustach. Wydychane powietrze utworzyło smugę na oknie, co ograniczyło mi znacząco pole widzenia. Tak szybko, jak biała zasłona znikała, tak szybko przed oczyma stawało mi wesołe, całkiem nieodległe wspomnienie. Dąb, który teraz pozbywał się swoich złotych kolorów, jeszcze w tę wiosnę służył nam do zabawy. Smętny kawałek liny kołysał się pod wpływem wiatru. Wspinałyśmy się po niej, razem. Umożliwiała nam wejście na sam szczyt i oglądanie jaskrawożółtego wschodu słońca, który roztaczał się nad nad naszym miasteczkiem, nadając mu jeszcze więcej uroku. Był to dobry posłaniec, który wieścił mieszkańcom nadejście białych godzin. Wtedy zaczynał się nasz dzień. Dzień ludzi. Dzień mój i Ovii, mojej bliźniaczej siostry.

—  Nadine! — Z letargu myśli wybudził mnie głos mamy.

   Skrzypnięcie drzwi obwieściło fakt, że weszła już do środka. Zamknęłam oczy, starając się nie myśleć, jakie smętne wieści przyniosła do domu dzisiejszego dnia.

—  Nadine, jesteś tam? Przyniosłam zakupy — dodała jeszcze głośniej.

—  Już schodzę! — krzyknęłam i odeszłam od okna, ścierając uprzednio naciągniętym rękawem kolejną smugę, która zawitała na szybie.

   Schody prowadziły prosto do korytarza, w tym czasie ciemnego, ponieważ wczoraj przepaliła się żarówka. Mama zdejmowała buty. Spojrzała na mnie i wymusiła uśmiech. Zwinnym ruchem wyciągnęła z siatki szklaną kulę i wskazała palcem w stronę sufitu.

—  Jak było w pracy? — Usłyszałam pytanie.

Stary taboret zachwiał się pod moimi stopami. Prawie straciłam równowagę.

—  Sezon na ryby już się powoli kończy, ale i tak mamy sporo roboty. — Nacisnęłam kontakt, aby zobaczyć, czy światło powróciło. Szybko zgasiłam je, oślepiona blaskiem i udałam się do kuchni.

—  Czuć. — Spojrzała na mnie, a ja parsknęłam śmiechem.

Spojrzałam na mój roboczy sweter i sprane jeansy.

—  Faktycznie, nie zdążyłam się umyć. Jutro mam wolne — oznajmiłam.

Zmarszczyła cienkie brwi. Po chwili dotknęła dłonią policzka.

—  No tak, jutro piętnasty. Darowizna krwi. —  Przypomniała sobie.

   Darowizna była niesamowicie irracjonalnym słowem na opisanie comiesięcznego rytuału, na który skazany był każdy człowiek w wieku od szesnastu do czterdziestu lat. Oddawaliśmy to, co płynęło w naszych żyłach. Wiązała nas umowa z tymi, którzy uratowali naszą rasę. Aby uniknąć mordów dokonywanych przez zimnokrwistych w celu zdobycia pożywienia, rząd zobowiązał ustalić prawo, które zmuszało nas do dostarczania posoki tym nienaturalnym istotom. Zwolnić z obowiązku mogła jedynie choroba, a za niesubordynację groziło więzienie lub co gorsza...utrata prawa do własnej krwi. Tym sposobem już od pięciu lat, każdego miesiąca stawiałam się w punkcie pobrań.

—  W takim razie muszę przygotować ci porządną kolację. — Po jej słowach zabrałyśmy się do gotowania.

   Zapadła cisza. Nie było to nic dziwnego w obecnej sytuacji. Miałam ochotę, aby nikt nie mówił do mnie przez przynajmniej miesiąc. Rozmowy oscylowały jedynie wokół choroby mojej siostry. Mogłam wyłączyć się na to, co mówiła mama, przyjaciele, dalsza rodzina, ale nie mogłam zatrzymać myśli. To one nie pozwalały mi spokojnie spać, pracować, czasami nawet oddychać.

ZimniDonde viven las historias. Descúbrelo ahora