Rozdział 22 Romanse, romanse

2.5K 72 158
                                    

Nocną ciszę przerwało ciche pyknięcie. Tuż po tym w ciemnym zaułku zmaterializowała się zakapturzona postać. Nie oglądając się za siebie, rozpoczęła wędrówkę, a zdecydowany, długi krok zdradzał, iż kaptur skrywa męską twarz. Przybysz nie rozglądał się, szedł z opuszczoną głową, sprawiając wrażenie, że dobrze zna okolicę. Tylko kroki tajemniczego mężczyzny, dudniące po chodniku i cichy szmer czarnej peleryny zdradzały jego obecność. Doskonale wtapiał się w panujący tu mrok. Nawet nieliczne działające uliczne latarnie nie zdołały pokonać cieni, okalających jego twarz.

Mężczyzna skręcił w boczną uliczkę, idąc tuż przy rozwalającej się, ceglanej ścianie jednego z zaniedbanych domów. Chodnik pokryty był pustymi butelkami, a silne podmuchy wiatru targały reklamówkami. W powietrzu unosił się odór zgnilizny i rozkładu.

Zakapturzona postać przeszła przez wyrwę w metalowym ogrodzeniu, korzystając z jednego ze znanych jej skrótów. Mężczyzna znieruchomiał, gdy usłyszał chrapliwy oddech siedzącego pod ścianą kloszarda. Starzec wyciągnął dłoń, prosząc o darowiznę. Odziany w pelerynę przybysz wpatrywał się w niego uważnie, zastanawiając się, czy nie pozbyć się świadka jego obecności. Zignorował chęć, by wyjąć różdżkę i zrobić z niej użytek, dochodząc do wniosku, że lepiej zostawić bezdomnego przy życiu. Doskonale wiedział, że lada chwila aurorzy znowu wpadną na jego trop. O to mu chodziło. Specjalnie udał się w to miejsce, by zmylić pościg. Jeśli wpadną na kloszarda, a na pewno tak się stanie, potwierdzi on jego pobyt w tym paskudnym miejscu, a on zyska czas, by zająć się własnymi sprawami.

Bez słowa minął starca, ignorując obelgi wykrzykiwane ochrypłym od gorzałki tonem. Skręcił w kolejną uliczkę i uśmiechnął się pod nosem, słysząc kolejne tej nocy ciche pyknięcie. Już tu byli.

Zamknął oczy, a gdy ponownie je otworzył, zobaczył ogromny dwór, który dosadnie komunikował, jak majętna jest mieszkająca w nim rodzina. Mając w poważaniu czyjeś starania, by trawnik prezentował się nienagannie, bez żadnych skrupułów podszedł do metalowego ogrodzenia. Zacisnął dłonie na czarnych prętach, zwieńczonych ostrym, spiralnym zakończeniem i z zawiścią spojrzał na okazałą budowlę. To wszystko mogło być jego. Będzie jego. „Już niedługo" — powtarzał sobie w myślach. — „Tak długo czekałem, czym jest zatem te kilka miesięcy?"

By powstrzymać chęć wparowania do środka i tym samym zniszczenie jego planu, oparł czoło o chłodne ogrodzenie. Przeniósł wzrok na jedyne okno, w którym paliło się światło, a ciszę przeszył jego złowieszczy śmiech. Teraz ukrywał się między okazałymi krzewami, ale to wkrótce miało się zmienić. Jeszcze trochę wysiłku, szczypta cierpliwości, a to on będzie ogrzewał się przy kominku.

Silniejszy podmuch wiatru odrzucił kaptur w tył, a poły peleryny zatrzepotały, przywołując na myśl skrzydła kruka. Uniósł dłoń, a na jej wewnętrznej stronie wylądował pojedynczy płatek śniegu, sygnalizujący początek grudnia. Zafascynowany, obserwował, jak biały puch roztapia się pod wpływem ciepła jego dłoni.

Jak niewiele trzeba, by coś zniknęło z tego świata, zupełnie bez śladu."

Po raz ostatni spojrzał na dwór i przeniósł się w kolejne miejsce, które było jego właściwym celem. Teraz, gdy na jakiś czas pozbył się aurorów, bez obaw udał się na spotkanie z człowiekiem, który mógł mu pomóc.

Usiadł na ławce i szczelniej otulił się peleryną. Zerknął na zegarek. Musiał wytrzymać jeszcze dziesięć minut bez jedzenia i ciepłego kąta. Słysząc szmer, natychmiast wyjął różdżkę i przeklął się za wpadanie w paranoję. Był zupełnie sam w tym zapuszczonym, zdewastowanym parku. Przyroda zupełnie zapanowała nad tym miejscem, chwasty wyrosły spod popękanego chodnika, a pomalowane ławki obrosły mchem. Tu śnieg zdążył już pokryć grubą warstwą roślinność i drewniane zabudowy.

Naucz mnie lataćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz