3. Pan Hawkins

87 29 20
                                    

     Pierwszy lipcowy poranek przywitał Melanie aurą adekwatną do jej paskudnego humoru. Grube, ciemne chmury spowijały niebo i uwalniała się z nich ciężka, lepiąca się do wszystkiego mżawka. Wiał również wiatr, który świszczał w nieszczelnych oknach domu.

Przez cały wcześniejszy dzień nie wychodziła z pokoju i udawała przed rodziną, że śpi i nie słyszy, jak pukają do jej drzwi. Dopiero wieczorem, kiedy upewniła się, że wszyscy są już w łóżkach, przemknęła do łazienki za wstrzymywaną od dawna potrzebą. Potem znów zamknęła się u siebie, ale przez całą noc nie zmrużyła oka. Przejęcie skutecznie odpędzało od niej sen. Wiele godzin tkwiła w oknie, wpatrzona w aksamitną czerń Morza Celtyckiego, a dokładnie w błyskający co piętnaście sekund biały punkcik, jej prywatne centrum świata, jej światło na końcu tunelu. Patrzyła tak długo, aż wschód słońca i zbierające się chmury położyły temu kres.

Zrezygnowana, sprawdziła godzinę w telefonie. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, tego dnia miała rozpocząć realizację kolejnego kontraktu, który miał trwać do końca roku. Fatalna ingerencja rodziców sprawiła jednak, że zamiast tego po raz ostatni uda się na wyspę i zabierze stamtąd swoje rzeczy.

Miała też poznać nowego latarnika. Sama myśl, że jakiś intruz zamieszka w JEJ domku, napawała ją obrzydzeniem. Mimo wszystko była trochę ciekawa, któż taki okazał się lepszą od niej opcją.

Narzuciła na siebie gruby sweter i od niechcenia zerknęła w lustro. Przygaszone, piwne oczy patrzyły na nią spod opuchniętych od płaczu powiek, a potargane, sięgające podbródka i jaśniejące na końcówkach mysio-brązowe włosy aż prosiły się o kilka pociągnięć szczotką. Zamiast tego Melanie odnalazła w plecaku, z którym tu przyjechała, szarą czapkę złodziejkę i naciągnęła ją na głowę. Kilka nierównych kosmyków grzywki wciąż wystawało spod rozciągliwego materiału, ale miała to gdzieś.

Wyszła z pokoju, modląc się w duchu, aby nikogo nie spotkać, ale szczęście nadal jej nie dopisywało. Będąc już przy drzwiach wyjściowych, usłyszała zbliżające się pospieszne kroki.

— Mel! — zawołała matka, kiedy dziewczyna narzucała na siebie workowatą kurtkę przeciwdeszczową. — Gdzieś wychodzisz? Zrobiłam dla ciebie śniadanie, jest w kuchni. Nie zeszłaś wczoraj ani na obiad, ani na kolację, pewnie jesteś bardzo głodna, chodź, zjemy razem, słyszysz, Mel?

Melanie nawet na nią nie spojrzała. Mruknęła pod nosem, że płynie z Bobem na wyspę po swoje rzeczy i po południu powinna wrócić. A potem wyszła, nie zważając na prośby mamy.

Na zewnątrz od razu poczuła na twarzy wilgoć, która w połączeniu z wiatrem tworzyła nieprzyjemne, ale orzeźwiające wrażenie.

— Popłynąć z tobą? Pomogę ci z noszeniem, jeśli chcesz — odezwał się głos spod ściany i dopiero wtedy Melanie zauważyła ojca siedzącego obok wejścia.

Miał podkrążone oczy i wyglądał na bardzo zmęczonego. Pokręciła głową w odpowiedzi i ruszyła ścieżką.

— Melly! — zawołał za nią tata, a kiedy się obejrzała, rzucił jej duże jabłko, które okręcał wcześniej w dłoniach. Cudem je złapała. — Dobrze by było, gdybyś z wycieńczenia jednak nie wypadła za burtę.

Zawahała się przez moment, ale ostatecznie zatrzymała owoc i odeszła bez słowa. Dotarła do łatanej dziesiątki razy, a i tak dziurawej drogi asfaltowej, prowadzącej w dół, do niższego poziomu miasteczka. Dopiero kiedy zniknęła ojcu z zasięgu wzroku, wgryzła się w jabłko i zaczęła je bez entuzjazmu przeżuwać.

Szła wolno, wiedząc, że mało kto uzna deszczowy czwartkowy poranek za odpowiednią porę na spacer. Jeśli jednak komuś miało się zebrać na przechadzki, zamierzała te osoby zignorować. Skupiała się na jabłku i akurat, kiedy kończyła jeść, znalazła się blisko portu. Na szczęście nikogo po drodze nie spotkała.

AgapeWhere stories live. Discover now