Rozdział 2.1

157 6 1
                                    

Uśmiecham się do niej i macham na do widzenia.
Wracam do piekarni gdzie już jest posprzątane i czeka na mnie matka aby zagonić do kąpieli.
Idę na górę do łazienki gdzie czeka na mnie już wanna z gorącą wodą. Zeskrobuję brud i pot z ciała, myję włosy, w których znajduję się jakimś cudem mąka. Ubieram ciuchy, które uszykowała dla mnie matka.
Jest to biała koszula po Samie, która lekko mnie obciska, proste dopasowane spodnie i czarne wygodne buty. Układam staranie swoje blond falowane włosy. Po przejrzeniu się w jednym z luster matki schodzę na dół gdzie już na mnie czekają.
Matka skanuje mnie wzrokiem od góry do dołu czy aby na pewno wyglądam odpowiednio i czy nie ma się do czego przyczepić. Ojciec lekko uśmiecha się do mnie, a George poklepuje po ramieniu dodając otuchy.
Sam trochę zdenerwowany kiwa mi głową i ruszamy na plac.
Obecność jest obowiązkowa, chyba że jest się jedną nogą w grobie. Dzisiejszego wieczoru urzędnicy będą składali ludziom wizyty, żeby sprawdzić, jak się sprawy mają.
Jeśli ktoś wprowadzi ich w błąd, trafi do więzienia. Naprawdę kiepsko, że dożynki organizuję się na placu.
To jedno z nielicznych miejsc gdzie bywa miło. Plac otaczają sklepy, a
w dni targowe, a zwłaszcza gdy jest pogoda, atmosfera robi się świąteczna.
Dzisiaj, pomimo jaskrawych standardów rozwieszonych na budynkach, wszyscy są przygnębieni. Obecność kamerzystów, którzy przecupnęli na dachach dodatkowo psują atmosferę.
Ludzie schodzą w milczeniu i podpisują listy obecności. Dożynki to dobra okazja, żeby Kapitol mógł skontrolować ogół społeczeństwa. Młodzież od dwunastego do osiemnastego roku życia zostaje zapędzona do podzielonych linami sektorów. Najstarsi stają z przodu, młodsi bliżej tyłu. Członkowie rodziny gromadzą się dookoła sektorów i mocno trzymają się za ręce.
Inni, których bliscy nie są narażeni na śmierć, lub ci, którzy przestali się przejmować, wciskają się w tłum, żeby zakładać się o wszystko, co związane z wylosowanymi dzieciakami: o ich wiek, czy będą ze Złożyska, czy z rodziny kupieckiej, czy się załamią i rozpłaczą.
Nadciąga jeszcze więcej ludzi, robi się coraz ciaśniej, coraz bardziej klaustrofobicznie. Plac jest całkiem spory, lecz i tak nie pomieści ośmiu tysięcy mieszkańców Dwunastego Dystryktu. Spóźnialskich kieruję się na przyległe ulice, gdzie mogą oglądać widowisko na wielkich ekranach. Państwowa telewizja przeprowadza transmisję na żywo.
Trafiam do gromady szesnastolatków z miasteczka. W milczeniu kiwamy sobie głowami na powitanie i koncentrujemy się na prowizorycznej estradzie przed Pałacem Sprawiedliwości. Na scenie stoją trzy fotele, mównica i dwie wielkie, szklane kule, jedna dla chłopców, druga dla dziewcząt. Patrzę na kartki papieru w kuli chłopięcej. Na pięciu z nich widnieje staranie wypisane nazwisko Peeta Mellark.
W pierwszym fotelu zasiada wysoki, łysiejący burmistrz Undersee, ojciec Madge. Drugi zajmuje Effie Trinket, opiekunka trybutów Dwunastego Dystryktu. Dopiero co wróciła z Kapitolu, ma przerażający uśmiech pełen białych zębów, różowawe włosy i kostium w kolorze wiosennej zieleni. Burmistrz i Effie mamroczą coś do siebie i z niepokojem spoglądają na pusty fotel. Gdy zegar na wieży ratusza wybija drugą, burmistrz wchodzi na mównicę i zaczyna czytać. Rok po roku wysłuchujemy tego samego. Burmistrz przedstawia historię Panem, państwa, które powstało na gruzach miejsca zwanego niegdyś Ameryką Północną.
Wylicza katastrofy, susze, burze, pożary, podniesienie poziomu oceanów, co pochłonęło sporą część kontynentu, brutalną wojnę o resztki żywności. W rezultacie powstało Panem, wspaniały Kapitol otoczony pierścieniem trzynastu dystryktów. Dopiero wtedy obywatele zaczęli się radować pokojem i dobrobytem.
Później nadeszły Mroczne Dni, powstanie dystryktów przeciwko Kapitolowi. Dwanaście uległo, trzynasty zmieciono z powierzchni ziemi.
Traktat o Zdradzie zapewnił nam nowe prawo, gwarantujące pokój, a co rok, dla przypomnienia, że Mroczne Dni nie mogą się powtórzyć, rozgrywamy Głodowe Igrzyska.
Zasady igrzysk są proste.
Za udział w powstaniu każdy z dwunastu dystryktów musi dostarczyć daninę w postaci dwojga uczestników, chłopca i dziewczyny. Dwadzieścia cztery ofiary, zwane trybunami, zostają uwięzione na ogromnej arenie pod gołym niebem, na której można znaleźć wszystko, począwszy od spalonej od słońca pustyni, skończywszy na skutym lodem pustkowiu. Przez kilka tygodni uczestnicy turnieju walczą na śmierć i życie. Zwycięża ostatni trybut zdolny utrzymać się na własnych nogach. Kapitol zabiera dzieci z naszych dystryktów i na naszych oczach zmusza je do bratobójczej walki.
W ten sposób rządzący przypominają nam, że jesteś zdani na ich łaskę i niełaskę. Mamy pamiętać, że nie przeżyjemy następnego powstania. Bez względu na to, jakich słów używają, przesłanie jest jasne: "Patrzcie, odbieramy wam dzieci i składamy je w ofierze, a wy nie możecie nic zrobić. Wystarczy jedno wasze potknięcie i wybijemy was co do jednego. Tak samo jak w Trzynastym Dystrykcie".
Chcąc nas dodatkowo pogrążyć, Kapitol zmusza nas do traktowania Głodowych Igrzysk, jakby to było święto, ważne wydarzenie sportowe, czym wyzwala wzajemną niechęć dystryktów. Ostatni żywy trybut otrzymuje gwarancję dostatniego życia, a jego rodzinne strony zostają obsypane nagrodami, przede wszystkim żywnością. Przez cały rok Kapitol przesyła do zwycięskiego dystryktu podarunki w postaci zboża, oleju, a nawet rarytasów, takich jak cukier, podczas gdy reszta dystryktów walczy z głodem.

- To dla nas czas żałowania za błędy i okazja do wdzięczności - przemawia burmistrz.

Następnie odczytuje listę dotychczasowych zwycięzców z Dwunastego Dystryktu.
Przez siedemdziesiąt cztery lata dorobiliśmy się równo dwóch.
Jeden jeszcze żyje, nazywa się
Haymitch Abernathy i jest brzuchatym mężczyzną w średnim wieku. Właśnie w tej chwili pojawia się na estradzie, bełkocząc coś, zatacza się i opada na trzeci fotel.
Jest pijany, i to bardzo. Publiczność nagradza go zdawkowymi brawami. Jest zdezorientowany, usiłuje mocno wyściskać Effie Trinket, która z trudem się uchyla.
Burmistrz wydaje się zaniepokojony. Dobrze wie, że Dwunasty Dystrykt właśnie stał się pośmiewiskiem całego Panem, bo uroczystość jest transmitowana przez telewizję. Pospiesznie próbuje skierować na siebie uwagę widzów z powrotem na dożynki, przedstawiając Effie Trinket.
Dziarska i rozentuzjazmowana jak zawsze, Effie Trinket truchta na swoich przewysokich szpilkach do mównicy i wita się tradycyjnym okrzykiem.

- Wesołych Głodowych Igrzysk! I niech los zawsze wam sprzyja!

Jej różowe włosy to niewątpliwie peruka, bo loki lekko się przekrzywiły po incydencie z Haymichem.
Effie Trinket przez pewien czas tłumaczy nam, jaki to zaszczyt być tutaj, choć wszyscy wiedzą, że najbardziej na świecie marzy o oddelegowaniu do lepszego dystryktu, w którym będą autentyczni zwycięzcy zamiast pijaków molestujących kobietę na oczach całego kraju.
W tłumie dostrzegam Delly, która spogląda na mnie z szerokim uśmiechem na ustach. Mrugamy do siebie, by dać sygnał że wszystko jest okey. Rozglądam się także za czarnowłosą. Dostrzegam ją w tłumie szesnastolatków ze Złożyska. Wygląda pięknie. Swoję jedwabne czarne włosy, które wiecznie wiąże w dobierany, ma teraz zaplątane w skomplikowany warkocz upięty na czubku głowy. Założyła na siebie niebieską sukienkę w komplecie z butami. Uśmiecham się lekko, chociaż ona i tak tego nie widzi, gdyż patrzy w inną stronę. Martwię się o nią i Delly. Jeśli zostaną jakimś cudem wylosowane nie będę mógł się za nie zgłosić, bo reprezentujący musi być chłopak i dziewczyna.
Nadeszła pora losowania. Effie Trinket jak zwykle oznajmia:

- Damy mają pierwszeństwo!

I podchodzi do kuli z nazwiskami dziewcząt.
Publiczność zgodnie wstrzymuje oddech, można by usłyszeć odgłos upuszczonej szpilki.
Robi mi się niedobrze, z desperacką nadzieją powtarzam w myślach, że to nie Katniss, Delly, Katniss, Delly, Katniss.. tylko nie one...

Igrzyska Śmierci / Oczami Peety Mellarka जहाँ कहानियाँ रहती हैं। अभी खोजें