werterycznie nieszczęśliwa

58 9 6
                                    

17 kwietnia 2008

Deszcz spływa po ulicach, spływa po dachach, spływa po szybach okien, spływa po świecie wraz z masą innych problemów, które też stopniowo się po nim rozlewają. I Matylda też ma wrażenie, że za moment sama się rozpuści, by wraz z resztą brudnej wody wlecieć do ścieków.

Fascynująca pustka, która przejmuje z każdej strony. Świat umiera w powodzi, a nikt się nie przygląda, jak gdyby nikt nie widział. Puste okna, zza których czasami jedynie blask lampy przypomina, że istnieje jakieś życie na świecie, otaczają, błyszcząc jak flesze w aparacie. Ale światła nie gasną, a Matylda wciąż stoi i czeka, aż wieki fotograf mrugnie porozumiewawczo i wstanie, by pokazać wywołaną fotkę.

Na niebie nic nie mruga. Żadnych błyskawic, żadnych burz. W powietrzu unosi się tylko otumaniający zapach wiosny i papierosów, zero kłującego ozonu - na niego jeszcze za wcześnie.

Na wysokości balkonu piętrzą się korony wysokich drzew, lecz nie można udawać, że jest się na szczycie świata, bo blok naprzeciwko jest wyższy - zawsze jest ktoś, kto patrzy z góry. Znaczy się, kto mógłby. W końcu nikogo nie ma. Matylda też czuje się jakaś taka pusta, jak gdyby całe szczęście nie stało tuż obok, ale też nie było wewnątrz. Trochę jakby wyskoczyło gdzieś za jakiś róg, żeby go nie było widać i żeby się o nim nie pamiętało. I się nie pamięta. Tak pusto, ale niczego nie brakuje - niczego, o czym by się pamiętało.

Trzy lata minęły tak jakoś prędko i nawet się nie wie, co się zmieniło. Nie notowało się zbyt skrupulatnie przecież. Zresztą tego się nigdy nie wie, nie zauważa się. Dopiero po czasie jakoś tak dziwnie pusto, bo coś się zgubiło i nawet nie wiadomo gdzie i kiedy, dlaczego.

Matylda zaczyna się uczyć, dlaczego przy ludziach bardziej się żyje. Myśli się, czuje, ukrywa. Bo przecież zawsze coś się wciska w jakiś kąt, żeby nie zauważyli - czy to szlugi przed matką upchnięte pod nieużywane torebki pod łóżkiem, czy pała z fizyki, czy siniak nabity podczas zasłabnięcia. Przy ludziach bardziej się żyje, bo bardziej trzeba udowadniać, że się żyje inaczej niż w rzeczywistości. Jakoś sensowniej, zdrowiej, szczęśliwiej. Że w ogóle. A jakoś tak gdy się samemu wisi na balkonie po północy i można robić cokolwiek, bo czego cudze oczy nie widzą, tego im nie żal, to nic się nie robi celowo, bo wszystko jest obojętne.

Deszcz szumi, rozbija się. Matylda ma wrażenie, że w życiu rozbiło jej się całkiem wiele rzeczy i że ona sama też się jakoś tak ciągle rozbija. I składa się na nowo, zlepia pokruszone kawałki. Tam ręka, tam noga, tam jakieś okruchy serca i poobijana głowa. Sama się składa, z własnej inicjatywy, bo wie, że nikogo przecież nie ma, więc nikt się nie wydrze, że syf na ziemi leży niepozamiatany, że co to za porządki od siedmiu boleści i kto to widział tak na podłodze zostawiać porozbijany bajzel. Jak nikt nie widzi, trzeba się składać samemu, bez przypominania. Matylda stopniowo zaczyna rozumieć ten stosunkowo prosty mechanizm.

Deszcz przestał na chwilę padać, ale już wrócił i dudni. Jak tak dalej pójdzie zazielenią się drzewa i nie będzie widać świecących jak niegasnące flesze wielkiego aparatu okien, tylko korony tych drzew, od których jest coś wyższego. Matylda chyba się z tego cieszy, bo przecież lubi wiosnę i od dawna na nią czeka. Deszcze ma jeszcze długo padać, a ona stoi nie werterycznie nieszczęśliwa, tylko jakoś tak po prostu. W bloku naprzeciwko gaśnie lampa, jednak wielki fotograf świata nie puszcza przycisku, a deszcz dalej pada.


///
paradoks Matyldy - im bardziej nią jestem, tym bardziej nie potrafię jej pisać

Vous avez atteint le dernier des chapitres publiés.

⏰ Dernière mise à jour : Apr 26, 2021 ⏰

Ajoutez cette histoire à votre Bibliothèque pour être informé des nouveaux chapitres !

matyldaOù les histoires vivent. Découvrez maintenant