nigdy niewyśnione sny

95 17 2
                                    

Listopad 2016

Matylda przekrzywiła lekko głowę, wpatrując się w mętną zawartość kubka, która przed jakimiś dwoma dniami była całkiem znośną kawą. Kawa, coś niezmiennego, była w jej życiu, jak się zdawało, od zawsze najważniejszym symbolem rutyny. Pierwsze w życiu uzależnienie, przed papierosami, przed Dianą. Szczerze mówiąc, przyglądając się tak intensywnie czarnym odmętom zimnego naparu, miała wrażenie, że wciąż ma lat piętnaście, a nie dwadzieścia sześć. Życie rzuciło ją przez ten czas na kolana nie raz, zmieniając po drodze wszystko, co swojskie, co znane, chociaż tak naprawdę, paradoksalnie, mimo odmiennej postaci, wciąż będące tym samym. I Barlicka nagle poczuła dogłębny żal, zdający się przeżerać jej kości i wywiercać dziurę gdzieś między sercem a duszą. Kawa straciła smak dawnych lat.

Wrzuciła puste naczynie do zlewu i przetarła zdrętwiały kark nierówno obgryzionymi paznokciami. Była sama w mieszaniu, a panująca cisza zdawała się ociekać oczekiwaniem. Nie miała zegara, bo dźwięk przesuwających się wskazówek i uciekających minut zwykł doprowadzać ją do szału, jednak czuła się zupełnie pewna; wszystkie czasomierze na świecie w tamtym momencie dla niej biły wstecz, jakby wciągając ją do przeżytych już czasów. Podeszła do lustra. Nie zmieniła się wiele, przynajmniej nie dla siebie. Może włosy miała trochę dłuższe, a szminkę ciemniejszą, ale poza tym przecież wciąż pozostawała sobą, tą samą Matyldą Barlicką, nikim innym. To spostrzeżenie uspokoiło ją odrobinę.

Nigdy nie ustalały z Emilią dokładnych godzin spotkań, może dlatego, że nigdy nie przychodziły na czas, zawsze za wcześnie lub, co gorsza, zbyt późno. A może po prostu widywały się tak rzadko, że każda z tych czasowych wpadek była zwykłym, jednorazowym wypadkiem. Ciężko stwierdzić. Jakby nie było, Matylda czuła, że jej siostra się spóźnia. Nieświadomie gładziła lekko zmechacony sweter, a zegar nie tykał, bo go nie było.

(Czy coś, co nie istnieje, może czegoś nie robić? Czy niebyt jest, czy niebytu nie ma?)

Ostry dźwięk dzwonka do drzwi odgonił czas, zegary, byt i niebyt Parmenidesa kłębiące się wokół jej rozczochranej czupryny. Sekunda ciszy, pędzący na wstecznym czas jakby przyspieszył. Na chwilę kawa miała smakować przeżytymi dniami.

— No wchodź — powiedziała, gdy drzwi się otworzyły z tym typowym, kłującym trzaskiem.

Blondynka wyszczerzyła się jakoś tak beztrosko i Matylda pomyślała, że w sumie nawet dawno temu, gdy miały nad głowami ten sam sufit i nazwisko, jej siostrze rzadko się to zdarzało. Emilia miała swoje priorytety w życiu, a łapanie chwil garściami do nich nie należało. Starsza dziewczyna wchodzi do ciasnego przedpokoju i już wiadomo, że to będzie noc inna niż poprzednie, bo na nogach ma granatowe jeansy, których nie ruszyła od czasów liceum.

To śmieszne, bo Matyldzie nie przypomina się, by w nastoletnich czasach miały dobry kontakt. A kiedy Emilia poznała Huberta i weszła z nim tę mało romantyczną relację, jak zwykła nazywać ich stosunki młodsza, to już w ogóle. Sprzeczność celów. Emilia chciała spełnić się zawodowo, znaleźć kogoś, kto ją pokocha i z kim będzie mogła spędzić resztę życia, spełnić się rodzinnie jako matka, córka i żona. Dla Matyldy liczyły się wciąż powracające na nieboskłon gwiazdy i Słońce, odcień farby i namnażające się kubki po kawie. Między nimi panowała nieustająca zimna wojna, pełna lodowatych batalii na spojrzenia, niespodziewanych sojuszy i rozrywających serca wybuchów. Ni krztyny siostrzanej solidarności czy też kochania. Tak naprawdę niewiele między nimi było, ale kiedy kalendarz bezczelnie zaczął zauważać, że czasy beztroskiego buntu się już dla nich zakończyły, a przynajmniej powinny, i pora zacząć walczyć dla siebie, nie o siebie, ciągniecie wszystkich konfliktów i konflikcików nagle stało się nielogiczne, bezcelowe.

Opadły na krzesła przy oknie, pod którym nawet o tak późnowieczornej godzinie spływał niemały strumień samochodów. Dorosły w podobnych do tego warunkach, zawsze mając pod nosem miejski gwar i plątaninę szarych przypadkowych-nieprzypadkowych przechodniów. I chociaż spartańskie mieszkanie na Grzegórzkach wynajmowane niegdyś przez trójkę studentów - Matyldę, Dianę i Marcina, a aktualnie jedynie przez żeńską część tego barwnego zestawienia, znacznie różniło się od wątpliwie rodzinnej klitki na Azorach, to gdy nic nie mówiąc, ściskały jednakowe naczynia, wsłuchując się w stukot deszczu, szum kół i ledwie dosłyszalne pogwizdywanie starszego sąsiada, czuły coś paskudnie nostalgicznego i straconego.

Może nigdy nie wychodziły zbyt wiele razem, awanturowały się bez umiaru i z całą pewnością nie robiły tych wszystkich rzeczy, do których teraz było im tak tęskno, jednak miały możliwość. Były czasy, w których mogły bez trudu pozwolić sobie na wszystko, co w dorosłym życiu okazało się takie trudne do odnalezienia, może nawet niemożliwe.

Matylda przechyliła kubek. Była tak okrutnie zmęczona, a kawa gorzka. Gorzka od łez dorosłego życia i żalu za nigdy niewyśnionymi snami.

matyldaWhere stories live. Discover now