ZWÓJ 2

69 4 0
                                    

Wąż

Wambua życzył jej, by była martwa, nim do niej dotrze.

Tylko w ten sposób z twarzy jego brata zniknąłby ten przebrzydły, świętoszkowaty wyraz. Niegdyś mały Mundi był inny. Mały, chudy Mundi o dużych oczach, który bał się swojego młodszego brata i słuchał go niczym posłuszne szczenię. Gdy Wambua miał ochotę ujrzeć pokazy z ogniem, o to właśnie prosili ojca. Gdy porcja Wambua była mniejsza, brat oddawał mu część swojej. Gdy ćwiczyli walkę na kije lub sztylety, Mundi nie mógł być lepszy, bo inaczej obrywał. Wambua brał to wszystko prawem silniejszego. To w niego wszedł duch ojca, potężnego Zuly. Mundani był tylko paniątkiem w jedwabiach. Po śmierci króla jednak to paniątko zaczęło się panoszyć.

Wola bogów, głos bogów... Wambua nie wierzył, by jakiś wszechmocny bóg zadawał sobie trud spoglądania na świat ludzi, a co dopiero planowania ich losów. Dla nich ród ludzki musiał być ogromnym, brudnym mrowiskiem, gdzie nie sposób rozpoznać pojedynczej mrówki.

Droga do Indlu Yobu była długa i monotonna. Wambua podróżował na grzbiecie słonia, kołysząc się leniwie w lektyce. Nie był to jego ulubiony sposób podróżowania — mężczyzna zdecydowanie wolał konie. Były szybsze, a on czuł, jak ich mięśnie pracują pod gładką skórą. W jednym momencie człowiek i zwierzę stawały się tym samym. Słonie jednak uważano za bardziej majestatyczne i bezpieczniejsze. Zadaszona lektyka, w której tkwił Wambua, zapewniała mu płócienną ochronę przed słońcem.

A samo słońce w Nhongi od niecałych trzech księżyców stało się żarłocznym, nienasyconym bogiem. Spijało ludzki pot i krew. Po drodze mijali truchła na wpół obgryzionych przez robactwo koni, które padły podczas podróży, a także drobniejszych zwierząt. Raz ujrzeli nawet ludzki szkielet. Nieszczęśnik leżał w niewielkim rowie, do którego wpadł i z którego widocznie nie miał siły wyjść. Zdrowy mężczyzna dałby radę, ale spragniony, wycieńczony prostak... Jego pozbawiona mięsa ręka wyciągała się ku górze. Po kościstych palcach spacerowały żarłoczne mrówki.

Wambua przekonał się na własne oczy, że ostrzeżenia rady o pladze suszy nie były przesadzone. Aby dotrzeć do Indlu Yobu, musieli pokonać kawałek królestwa, a im dalej maszerował ich orszak, tym gorzej się to wszystko zapowiadało. Mijali pola kukurydzy, które przypominały cmentarzyska wysuszonych kłosów. Poziom rzek znacznie się obniżył, pozostawiając jedynie suchy piach. Wieśniacy, którzy pojawiali się na drodze, byli wychudli i cisi, a ich usta niemiłosiernie spękane. Jeden z nich ostrzegł królewski orszak, że pobliska studnia wyschła. Wambua nie przejął się tym, gdyż wcześniej zadbał, by wzięli z pałacu odpowiednie zapasy wody. Wiedział jednak, że żadne zasoby nie są niewyczerpywalne.

To były ponure myśli, ale tylko podsyciły jego wściekłość na Mundaniego. Królestwo usychało, a on posyłał go po jakąś brudną dziewkę? Co więcej, przydzielił bratu zadanie godne zwykłego posłańca. Wambua najbardziej chyba mierził fakt, iż jego mały braciszek przestał się go bać.

Mijali coraz więcej zniszczonych pól uprawnych, więcej szkieletów kukurydz i zbóż, a Wambua pogrążał się w dalszych rozmyślaniach. Mógłby nawet zabić kurwę własnoręcznie, ale towarzyszyła mu świta. W oficjalnej wersji, jaka wyszła z pałacu, królewski brat wyruszył na poszukiwania Królowej Węży, niewolnicy, którą upodobali sobie bogowie. Jej przybycie miało położyć kres suszom. Szlachetny cel, czyż nie?

Wambua jednak zbyt dobrze znał swojego brata. Wiedział, że chodzi tylko o jego przyjemności.

Musiał przyznać, że mimo woli kołatało się w nim ziarno zaciekawienia. Królowa Węży, czy też Czarna Kobra, owiana była tajemniczą, mroczną sławą. Z różnych kierunków napływały różne opowieści. Niektórzy powiadali, że jest najpiękniejszą kobietą w królestwie, wcieleniem bogini. Inni zaś twierdzili, że ma jedno oko i długie, jadowite kły. Mówiono, że zna język węży i porozumiewa się z nimi w syczącej, upiornej mowie. Szeptano, że potrafi rzucić zły urok lub że w sztuce miłosnej nie ma sobie równych. Wambua był ciekaw, czy cokolwiek z tego jest prawdą. Prosty lud potrafił utkać najróżniejsze opowieści. Najgorsze było jednak to, że wierzył w nie jego brat. Mundi był albo zadufanym w sobie pawianem, albo zwykłym głupcem. Po raz pierwszy napił się z kielicha władzy i zachłystnął się trunkiem.

Królowa WężyWhere stories live. Discover now