WSZECHŚWIAT

410 51 63
                                    

Wyjrzała przez okno, a na jej twarz mimowolnie wpłynął uśmiech. Bezchmurna noc. Takie są najlepsze. Bezchmurne, bezsenne noce sprzyjają rozmyślaniom, zwłaszcza, gdy ma się w zanadrzu miętową herbatę i niespokojne myśli, niczym fale podczas sztormu. Przez fioletowe zasłonki sączyło się światło Księżyca, delikatne i hipnotyzujące, biała mgiełka. Stanęła na palcach i najciszej, jak potrafiła, opuściła drabinę na dół. Zamarła, jakby bojąc się, że ktoś z domowników obudzi się i położy kres jej eskapadzie. Nie chciała tego. A może chciała? Czy chciała, by ktoś ją zauważył? Nie. Czy tego potrzebowała? Owszem. Ale chcieć a potrzebować, słowa z pozoru tak inne, splecione są ze sobą nierozerwalnie; jedno prowadzi bądź odpycha od drugiego i odwrotnie. Jednak tym razem nie miała się przekonać, jak to jest być zauważonym, bowiem odpowiedziała jej tylko cisza. Cisza, głęboka, majestatyczna. Nic tak nie pomaga w rachunku sumienia jak cisza, okrywająca twarz swoją woalką i szepcząca do ucha słowa słodkie, ostre… Wielobarwne.

Stanęła na pierwszym szczeblu i odetchnęła głęboko. Popatrzyła w górę. Wydawało jej się, że niebo przyzywa ją swym pięknym granatem, tak bliskim jej sercu, prosi ją, by dołączyła do niego jako jedna z wielu gwiazd. Drugi szczebel. Błysk gdzieś tam, w górze, ciężko stwierdzić, czy to spadająca gwiazda, czy samolot zniżający kurs. Oba są cudami, jednak jak skrajnie różne emocje wywołują. Trzeci szczebel. Blada, drżąca dłoń sunie w stronę najwyższej półki, szuka czegoś w ciemności. Opakowania? Znajduje je i mocno zaciska na nim chude palce, podnosi do góry, trzyma przy piersi. Czwarty szczebel. Skrzypnięcie. Wstrzymuje oddech, czeka, nasłuchuje. Znów nic. Woalka ciszy i skupienia wciąż zasnuwa jej twarz, przylega niczym maska. Nic nie wskazuje na to, by szybko odpadła. Piąty szczebel. Niebo jest już coraz bliżej. Przypomina płótno, na którym ktoś próbował odzwierciedlić jego ciemną, ciężką barwę, która syciła jego oczy pewnej sierpniowej nocy, takiej jak ta. Czy mu się udało? Ciężko stwierdzić. Szósty szczebel. Już, już prawie, lewa dłoń prawie muska dach, płytę powstrzymującą gwiazdy od zamroczenia ludzi swym pięknem. Odbiera od prawej dłoni pakunek i kładzie, a raczej lekko podrzuca, by położyć go na gładkim kamieniu. Siódmy szczebel. Ramiona unoszą się, nogi odpychają od drewna, a ona siada i rozgląda się wokół, z bosymi stopami dyndającymi w kwadratowej wyrwie, niczym abstrakcyjne pociągnięcia pędzla niszczące nieskazitelną powłokę obrazu.

Wstała i przeszła kilka kroków w prawo, aż do krawędzi. Niewiele dzieliło ją od spadnięcia, ale nie po to tu przyszła. Wychyliła się lekko, aż sięgnęła po koc, zwisający sobie swobodnie z gałęzi drzewa, niczym człowiek z szubienicy. Koc nie protestował, jakby pogodzony z faktem, że stanie się zabawką w jej rękach, jakby to było coś naturalnego. A może właśnie tak było?

Sięgnęła po pakunek, a dokładniej pokrowiec, czarny jak dziury w asfalcie i duszach ludzkich, po czym wyjęła z niego teleskop. Lśniący, nowy. Skąd go miała? Był to przejaw szczodrości ze strony rodziny czy po prostu go ukradła? Sama nie wiedziała. I nie dbała o to. Grunt, że zbliżał ją do nieba. Drabina dach. Sekrety ludzi. Euforia kryzys. A teleskop zbliżał niebo.

Rozłożyła koc na zimnym kamieniu. W zasadzie nie odczuwała już zimna i nie był on jej potrzebny, ale i tak go użyła. Dlaczego? Sama nie wiedziała. Objęła się szczelnie ramionami, drżąc w cienkiej, białej koszuli, tak odcinającej się na tle ciemnego granatu. Zbliżyła się do teleskopu i wycelowała go w najbliższy punkt, jaki udało jej się znaleźć.

Kometa. Ha, zabawne. Kiedyś zawsze zastanawiała się, jak ona musi się czuć, spadając, spadając i spadając. Już wiedziała. Sama była jak kometa. Spadała i obijała się o ostre skały, przemierzając wielki, majestatyczny obszar. Jej powolna agonia była w pewien sposób uzależniająca. Pędziła, jakby za czymś goniąc, choć tak naprawdę nie miała za czym. Ale pozornie była skoncentrowana na jakimś nieosiągalnym celu, z warkoczem o barwie Słońca. Tak, komety to jedne z wielu cudów, których istnienia nie da się wyjaśnić. Po prostu są i cieszą ludzi widokiem. Próżni, porównują się z nimi, obrażając je w ten sposób. Niebo jednak nie jest pamiętliwe: zbyt wiele widzi, by zbierać żniwo każdej decyzji lub siać ziarno każdej miłości.

Komety były szybkie i ulotne, zupełnie tak jak myśli ludzkie, których ślady umysł często zacierał. W przeciwieństwie do gwiazd, unikały one uwiecznienia. A gwiazdy… Zawsze je uwielbiała. Podziwiała ich stałość i równowagę. Tysiące małych, malutkich punkcików, które rozświetlały nieboskłon. Tworzyły konstelacje, którym ludzie zwykli nadawać nazwy i imiona, tak jakby myśleli, że są im równe. Człowiekowi bowiem łatwiej pojąć to, co może nazwać, zupełnie tak, jakby podmioty nienazwane traciły na wartości i stawały się wyblakłe, bo umysł ludzki nie jest w stanie oddać ich charakteru i je skreśla. A przecież w większości przypadków to właśnie te nienazwane rzeczy są tymi największymi. Tak w każdym razie myślała. Uczepiła się tej myśli kurczowo, tak jakby chciała ją przypiąć do zepsutego mózgu. Gwiazdy wydawały się być bowiem tak silne i delikatne zarazem, że nie zniosłaby, gdyby okazało się inaczej. Była ograniczona? Sama nie wiedziała. Ale w tamtej chwili chciała taka być.

Chyba wszyscy chcieli się w ten sposób dowartościować. Poprzez nadawanie nazw gwiazdom. Gdy były nazwane, ich blask i ogrom tracił na znaczeniu, bo można opisać je jednym wyrazem, który nie oddaje ich wpływów w równowadze nieba. Dzięki temu hołota ludzka czuła się równa, ważniejsza. „Ludzie mają skłonności do upraszczania rzeczy wielkich, a wywyższania tych nieznacznych” - pomyślała. . Zupełnie tak, jakby nie potrafili zrozumieć, że są jedynie pyłem nieboskłonu, a gwiazdy, planety czy inne twory niebieskie przewyższają ich po stokroć.

Westchnęła cicho. Nad jej głową coś mignęło. Jedna z tych nienazwanych mieszkanek nieba runęła, przytłoczona obowiązkami strażniczki. Kolejne westchnięcie. To przykre, że ludzie pokładają swe marzenia w cierpieniu gwiazd. Każdy z nas powstał z gwiezdnego pyłu, prawda? A może właśnie to wszystko wyjaśniało, było genezą tego wierzenia? Cierpienie ludzkie i ludzkie szczęście działające w parze? Jedno pokładające się w drugim? Sama nie wiedziała.

Spojrzała w górę i napotkała spojrzenie Księżyca. Umęczonego wędrówką staruszka, świecącego bladym światłem. Nie chciałaby być Księżycem. Nawet światło nie byłoby jej, bo według porządku wszechświata on nie zasługiwał na nic, ona nie zasługiwała na nic. Byli tylko umęczonymi duszami, szaleństwem zamkniętym i uwięzionym w skorupie. Zimne piękno. Tak ich opisywano. Czy to była prawda? Sama nie wiedziała.

Wstała, drżąc, ni to z zimna, ni z radości. Zacisnęła pięści na połach koca i odrzuciła go na bok, po czym wbiła wzrok w górę. Objęła spojrzeniem całe to dzieło sztuki zwane potocznie niebem. Gwiazdy. Komety. Planety. Czy gdzieś istniał inny Wszechświat? W którym czułyby się dobrze? Sama nie wiedziała. Więc zamknęła oczy.

Powoli zaczęła się obracać, jak do niewidzialnej muzyki. Jeden obrót. Płonący warkocz. Drugi obrót. Błysk na niebie. Trzeci obrót. Spojrzenie przepełnione goryczą. Czwarty. Koc skopany poza krawędź. Piąty. Biała, wirująca sukienka leżąca na bladej postaci, czekająca na malarza, który doda jej koloru. Stop. Stanęła na brzegu. Odetchnęła sierpniowym powietrzem. Było przesycone słodką wonią, wyczuwało się w nim jednak cierpkość.

Zaczęła się bujać. W przód i w tył, w przód i w tył, niczym małe dziecko, gdy jest znudzone. W przód i w tył, w przód i w tył. Może teraz zauważą. W przód i w tył, w przód i w tył. „Idę do was, moje gwiazdki”.

Krok w przód. Bose stopy i biała sukienka. Trzask łamanych kości. Plama krwi pokrywająca materiał szkarłatem. Groteska? Sama nie wiedziała.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Aug 27, 2019 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

ᴡsᴢᴇᴄʜśᴡɪᴀᴛWhere stories live. Discover now