XXIV

461 44 13
                                    

tydzień później

- Jak ja kocham podróżować pociągami - mruknęła do siebie Lisa, ciągnąc za sobą walizkę. Po parunastu minutach spokojnej wędrówki po uliczkach urokliwego Oberaudorfu w końcu stanęła przed tą właściwą bramą. Zadzwoniła domofonem, a przywitało ją głośne szczekanie białego ogromnego stworzenia; przykucnęła i spojrzała przez pręty bramy na Schneewittchen, której szczekanie zaraz zamieniło się na to przyjazne; międzyczasie domu dobiegł rozkaz Theresy wydany jej młodszemu synowi.

- Lisa! - zawołał Emanuel, kiedy tylko ją zobaczył. Szybko podbiegł i otworzył jej bramę, rzucając się dziewczynie na szyję.

- Bo mnie udusisz - roześmiała się blondynka, również mocno obejmując młodszą kopię swojego chłopaka - Jak mi się kiedyś Constantin znudzi, to się zamienicie - rozczochrała zarumienionemu chłopcu włosy; Emanuel wziął jej walizkę i przepuścił w drzwiach, jak na prawdziwego młodego dżentelmena przystało.

- Kto tam, Mani? - wraz z zapachem kawy i zapachu ciasta z kuchni dobiegł ich głos pani Schmid.

Lisa zdjęła adidasy i po cichu podchodząc zapukała w drewnianą framugę drzwi w kuchni; pani Theresa zaskoczona obejrzała się a na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

- Kochana moja - zamknęła dziewczynę w szczelnym uścisku - stęskniłam się! - kiedy już wycałowała i obsłużyła świeżą kawą z mlekiem i jeszcze ciepłym ciastem, wytarła ręce w ścierkę i usiadła naprzeciw niej przy dużym, drewnianym kuchennym stole.

Theresa traktowała Lisę jak córkę; nie mniej, nie więcej, jak córkę. Miłość i troska obecna w jej głosie i spojrzeniu sprawiała, że dziewczyna czuła się jak w prawdziwym domu. Domu, który niby zawsze był, ale nigdy nie było. Bo rodzice, którzy traktują siebie jak wrogów i potrafią całymi dniami do siebie się nie odzywać... czy to jest dom? Przez chwilę myślała o tym i zwierzyła się komu po raz pierwszy; i ten ktoś ją zrozumiał, dał jej ciepło i spokój, którego jej brakowało. Josef, który wcześniej przyszedł dziś z pracy i dołączył do nich na chwilę był w oczach Lisy ojcem, o jakim zawsze marzyła. Troskliwy, opiekuńczy, zabawny, ale przede wszystkim kochający swoje dzieci i ich matkę. Także przed tym dziewczyna się nie powstrzymała i powiedziała im obojgu o tym, jak zawsze u niej było i o tym, jak bardzo ich podziwia. I jakim autorytetem i pięknym wzorem dla niej są.

- I może to proste... i trochę niezręczne - pociągnęła nosem - ale jesteście dla mnie... zawsze marzyłam, żeby moi rodzice tacy byli. Po prostu szczęśliwi ze sobą, tak jak wy. Jesteście cudowni. Moja rodzina teraz się rozsypała i szczerze, ja już nie mam do kogo wracać.

Nie wiedziała, że Constantin już wrócił i od parunastu minut stał w drzwiach, przysłuchując się całej rozmowie. Zawsze starała się omijać ten temat, ale odkąd poznała jego rodziców zaczęło jej to coraz bardziej ciążyć; po prostu nigdy się mu do tego nie przyznała. Nie wspominała też o swoim ojcu bo uważała, że to i tak nieistotne. Wystarczyło, że wiedział już o Alinie.
W jej oczach pojawił się cień przerażenia, kiedy nagle usiadł obok niej bez słowa; była przekonana, że jest zawiedziony. Jego rodzice opuścili kuchnię zostawiając ich samych, a jej w jednej chwili podskoczyło tętno i już otwierała usta, żeby móc mu to wytłumaczyć ale Constantin tak po prostu ją przytulił, ale nie tak zwyczajnie.
Przekazał jej tym wszystko, co chciał powiedzieć. I to, jak bardzo za nią tęsknił, i to, jak bardzo ją podziwia, jaka silna jest i to, że nigdy nie chciałby jej stracić.

- Nie płacz już - szepnął do niej - teraz jesteś ze mną i ja nie pozwolę na to, żebyś jeszcze kiedykolwiek tak się czuła. Słyszysz? - ujął jej twarz w dłonie i spojrzał w oczy - Nie pozwolę cię więcej skrzywdzić, Lissi.

freundschaft | c. schmidOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz